Jeszcze jedna odsłona literatury
skandynawskiej. Nie kryminał i nie saga ;) Tym razem Islandia,
niewielka wioska zasypana śniegiem, dwoje ludzi zmagających się z
nieludzkimi warunkami. I na wypadek, gdyby nie chciało Wam się
czytać dalej, od razu powiem: wspaniała książka!
Rozkręcała się bardzo powoli i
szczerze mówiąc, już ogarniały mnie wątpliwości... pierwsze sto
stron (jedna trzecia całości!) to takie wprowadzenie: wszyscy
siedzą w domach i piją kawę, poznajemy kawalątek codziennego
życia i postaci, które przyjdzie niedługo zostawić za sobą dwóm
głównym bohaterom. Z jednej strony było to potrzebne, z drugiej –
trochę męczące. Nie żeby zaraz złe, ale nudnawe, a niewymawialne
imiona nie ułatwiały sprawy.
Prawdziwa akcja zaczyna się, gdy
listonosz Jens postanawia w zastępstwie dostarczyć trzy torby
listów na koniec świata: na Zimowy Brzeg i dalej, przez Mgliste
Fiordy. Wyprawa co najmniej na pięć dni, realistycznie licząc –
więcej. Wyprawa bardzo ryzykowna, zwłaszcza że Jens praktycznie
nie zna drogi. Ale godzi się – z przekory wobec proszącego go o
tę przysługę lekarza, żeby mu pokazać, żeby zyskać w jego
oczach. Czy naprawdę ludzie dają własne życie w zastaw za
odrobinę uznania i garść koron?
Listonosz zabiera ze sobą chłopaka,
sierotę marzącego o nauce i książkach, którego nawet nie
poznajemy z imienia. Jest wiosna, ale wiosna w tamtych okolicach nie
ma nic wspólnego z budzącą się do życia przyrodą: niemal bez
przerwy szaleją śnieżne burze, wiatr wieje z ogromną siłą,
twarz lodowacieje, nie można otworzyć oczu, prowiant zapakowany na
drogę dawno zamarzł na kamień, a przystanki nie
przynoszą ulgi, bo w ciągu paru minut człowiek osuwa się w
zdradliwy sen.
Ale jak daleko jeszcze do tego
schroniska, pytamy o minuty, nie o metry, miara odległości jest
zupełnie bezużyteczna, pięćset metrów może oznaczać od
dziesięciu minut do czterech godzin; jeszcze dwa kwadranse czy może
sześć godzin? Miejmy nadzieję, że nie sześć godzin, bo wtedy
równie dobrze można się od razu położyć i umrzeć, poddać się,
zlać się z bielą i zniknąć w ciszy.
We dwóch: milczący, doświadczony,
silny mężczyzna i również silny – bo dla słabych nie ma tu
miejsca – ale młody i z nadzieją patrzący w przyszłość
chłopak przemierzają dzikie wrzosowiska (na których po wrzosie ani
śladu, bo wszędzie śnieg, śnieg, śnieg, na ziemi śnieg, w
powietrzu śnieg, wydeptana droga w parę minut zasypana świeżym
śniegiem). Początkowo obcy, chcąc nie chcąc nawiązują powoli
trudną do nazwania więź. A raczej więź się sama
nawiązuje, bez wysiłku z ich strony, bez zaangażowania – przez
wspólnotę doświadczeń, przez samo przebywanie tylko we dwóch na
odludziu, z własnymi myślami, przez rozpaczliwą walkę o
przetrwanie, gdy kilkakrotnie ocierają się o śmierć.
To przeniesiona w ciekawy klimat
klasyczna powieść drogi: bohaterowie brną przed siebie, odcięci
od reszty świata dojrzewają – tak, dojrzewa także niemłody już przecież listonosz – poznają siebie samych, a
po drodze spotykają jeszcze innych ludzi rzuconych w śnieżne zaspy
lata temu: proboszcza, żyjących w górach gospodarzy. Każdy z nich
jest inny: znaleźli się tu z różnych powodów, różnie sobie
radzą z samotnością i surowymi warunkami; ich portrety bardzo
ubogacają powieść. Myślałam sobie: jak ktoś może chcieć
mieszkać w takim miejscu? Gdzie innych ludzi widuje się przez trzy
miesiące w roku, a potem tygodniami siedzi się w zamkniętej
chacie, pije cienką kawę i czeka na kolejne lato, które pozwoli
wyjść z domu dalej niż na kilka kroków? A jednak – dla
niektórych to wybór. Wolność.
Tu dobrze jest żyć, morze obfituje w
ryby, skały oblega ptactwo, mamy pięćdziesiąt owiec [nie wiem,
czym je karmili przez tyle zimowych miesięcy], spokój, nikt
człowiekiem nie rządzi. Ten, kto tu mieszka, jest wolny. A to już
coś. Koniec świata, co to takiego? To, co dla ciebie jest końcem
świata, dla mnie jest domem.
Autor podejmuje temat stary jak świat:
człowiek zmaga się z naturą. Nie ma tu jednak mowy o żadnym
ujarzmianiu przyrody – jedyne, co może zrobić istota ludzka w
tych warunkach, to nie dać się zmiażdżyć. Jednocześnie
Stefánsson stara się
przedstawić nam – ludziom z zewnątrz – „islandzkie życie w
skorupce“. Ludzi zimnych jak ich świat, zamkniętych, niezdolnych
do okazywania uczuć. I mówi: my.
Stefánsson
pisze bardzo sugestywnie. Poetycki język jakby zmiękcza, oswaja
surowe otoczenie i surowych ludzi. Choć romantyczne spostrzeżenia
typu Nie miał pojęcia, że można zatrzymać ziemię, patrząc na
pojedynczy lok opadający na biały policzek raczej do mnie nie
trafiają, a twarz ozdobiona bruzdami czasu sprawia, że mam ochotę
przewrócić oczami, to jednak wiele zdań przykuwa uwagę w pozytywnym sensie –
jak choćby Jeśli istnieje królestwo niebieskie, to z pewnością
rosną tam ziarna kawy. Tu sobie oczywiście żartuję, ale dla
Islandczyków kawa oznacza życie. Rozgrzewa. Pozwala przetrwać
zimę. Są też naprawdę ładne zdania, których nie warto cytować
poza kontekstem, ale warto dla nich przeczytać książkę.
Czy on nie jest trochę jak życie?
powiedziała Salvör,
piękny z daleka, a kiedy przyjrzeć się z bliska, jest to tylko
uskrzydlona glista.
To
książka, która przyprawia o przyspieszone bicie serca. Im dłużej
bohaterowie wędrują przez zaludnioną lodowymi duchami krainę, tym
dłuższe robią się zdania: rozciągają się i rozciągają, słowa
oddzielone jedynie przecinkami nie pozwalają nabrać oddechu, razem
z listonoszem i chłopakiem przedzieramy się przez śnieżycę i nie
widzimy nic poza bielą, nie słyszymy nic poza wyciem wiatru,
zapominamy, gdzie jesteśmy. Czasem po plecach przechodzą ciarki,
pojawia się upiorny obraz, a my już dawno straciliśmy
orientację, co może być prawdą, a co jest złudzeniem w tym
lodowym piekle.
Wreszcie
– cisza.
Moja
ocena: 9/10.
Jón Kalman Stefánsson,
Smutek aniołów
Wydawnictwo W.A.B., seria Don Kichot i
Sancho Pansa
PS Powieść została wydana w
W.A.B.-owskiej serii Don Kichot i Sancho Pansa. Historia upartego
listonosza i ciągle zadającego pytania chłopaka pasuje tu jak mało
co.
PPS Teoretycznie jest to drugi tom trylogii, jednak na okładce napisano, że można każdą część czytać oddzielnie i chyba faktycznie można, bo niczego mi nie brakowało: to niesamowita, kompletna powieść. Ale może wolelibyście zaczytać od pierwszego, wtedy rozglądajcie się za "Niebem i piekłem".
PPS Teoretycznie jest to drugi tom trylogii, jednak na okładce napisano, że można każdą część czytać oddzielnie i chyba faktycznie można, bo niczego mi nie brakowało: to niesamowita, kompletna powieść. Ale może wolelibyście zaczytać od pierwszego, wtedy rozglądajcie się za "Niebem i piekłem".
"Wszędzie śnieg, śnieg, śnieg, na ziemi śnieg, w powietrzu śnieg, wydeptana droga w parę minut zasypana świeżym śniegiem" - bardzo sugestywnie to opisałaś, można wyobrazić sobie miejsce, w którym toczy się akcja tej książki. A książka jest w moim typie, poszukam jej. Dzięki za zachętę! :-)
OdpowiedzUsuńMoże te "bruzdy czasu" to wina tłumacza?
Dziękuję!
UsuńMoże rozejrzyj się za "Niebem i piekłem", bo "Smutek aniołów" to teoretycznie drugi tom trylogii. Choć na okładce było napisane, że można każdą czytać oddzielnie, i faktycznie nie miałam poczucia, że czegoś w powieści brakuje. No i nie wiem, jakie jest "Niebo i piekło", czy równie dobre? Tak czy inaczej gorąco polecam, wspaniała książka.
Bardzo nie lubię jak fabuła rozwija się powoli. Czy sięgnę nie wiem.
OdpowiedzUsuńAleż tu w ogóle nie o fabułę chodzi!
UsuńPierwszy tom już za mną, drugi na czytniku, więc lada chwila będę mogła porównać wrażenia :) No i dam znać, czy rzeczywiście pierwszy był niepotrzebny :)
OdpowiedzUsuńCzekam z niecierpliwością :)
Usuń