Takashi Nagai, Listy do dzieci

Mam zgubny zwyczaj wybierania książek po okładkach. Kiedy jakaś mnie w bibliotece przyciąga, zazwyczaj ją wypożyczam. Zwykle się rozczarowuję, a następnym razem robię to samo. Na szczęście starcza mi rozumu, aby w ten sposób zaopatrywać się jedynie w bibliotekach - inaczej prędko bym zbankrutowała, a półki uginałyby się pod ciężarem nietrafionych tytułów.

Tak też było z tą książką - okładka mi się spodobała, opis przeczytałam i przygarnęłam lekturę pod swój dach. Mam co do niej bardzo mieszane uczucia i w zasadzie nie wiem, co myśleć.

Autor nie był pisarzem, a japońskim naukowcem, lekarzem radiologiem, a także - co w tym wypadku ważne - chrześcijaninem. Przeżył zrzucenie bomby atomowej na Nagasaki. W czasie wojny pacjentów przybywało i nie mogło być mowy o zachowaniu odpowiednich środków ostrożności - ograniczonej dawki promieniowania dziennie, corocznego urlopu... Takashi Nagai w pełni, z pasją i zaangażowaniem, poświęca się swojej pracy, i zapada na przewlekłą chorobę popromienną. Ma przed sobą 3 lata życia, gdy na miasto spada bomba i ginie żona naukowca - a z nią nadzieja, że po jego śmierci dzieci nadal będą miały dom. Książka ma być "duchowym testamentem" (określenie z okładki) autora, który pragnie zostawić dzieciom kawałek siebie. Zdaje sobie sprawę, że jeszcze nie wszystko, co chce im przekazać, są w stanie zrozumieć, dlatego niektóre rzeczy spisuje.

Przede wszystkim - mylący jest tytuł. Nie są to żadne listy, raczej zbiór różnych refleksji autora, które dopiero w końcowych rozdziałach są (też nie zawsze) wyraźnie skierowane do dzieci. Są tu zapisy rozmów albo chwil spędzonych z nimi, jest opis ich sytuacji po wybuchu, trochę uwag o stanie samego doktora. Jest sporo refleksji religijnych, w których Takashi Nagai wyraża godną podziwu ufność Bogu i poddanie się Jego woli, cokolwiek się wydarzy. Jego sądy w kwestiach wiary są bardzo stanowcze i nieznoszące sprzeciwu, często powtarza "musimy" i "nie można", ale trzeba pamiętać, że książka była pisana ponad pół wieku temu. Japoński lekarz podkreśla niejednokrotnie także ogromną Bożą miłość i troskę. Nie ma w jego słowach śladu narzekań, wyrzutów ani skarg. Rzeczywiście można jego zapiski traktować jako świadectwo silnej wiary - zresztą to właśnie chciał dzieciom przekazać jako najcenniejsze i najważniejsze.

Co mi się nie podobało? Ogromna część książki to rozważania na temat jak wygląda, jak powinna wyglądać i dlaczego nie wygląda tak jak powinna - opieka na sierotami. Jest to po prostu nudne, przydługie i chyba nie bardzo potrzebne. Autor ma swoją wizję, którą prezentuje z takim przekonaniem, jakby była jedyną słuszną (jako wybitny naukowiec pewnie był przyzwyczajony do kategorycznych sądów, więc jestem w stanie to zrozumieć), a przy tym okrasza je uwagami w stylu: Jakież prawo do tego, by być nazywaną mamusią mają kobiety, które nie przeżyły cierpienia towarzyszącego porodowi? Poród przeżyłam - ale czy to czyni mnie lepszą matką od kobiet tworzących dom dzieciom, które zostały go pozbawione? Z pewnością nie. Autor się chyba trochę zapomniał.
Drugi moment, który mnie zraził - przypomnijmy, że w wybuchu ginie ukochana (podobno) żona naukowca. Oczywiście jest mu żal i martwi się, bo przecież to ona miała żyć, gdy on umrze, i ona miała wychowywać dzieci. Ale już na kolejnej stronie czytamy, że stracił cały swój naukowy dorobek - wyniki badań prowadzone przez większość życia spłonęły w mgnieniu oka. I właśnie to sprawia, że na moment czuje się przytłoczony ciężarem tragedii. Za chwilę jednak przychodzi olśnienie - nigdy wcześniej żaden naukowiec nie był świadkiem wybuchu bomby! Przed radiologiem otwierają się niesamowite możliwości, badania unikatowe na skalę światową. I życie natychmiast odzyskuje barwy. Oczywiście, można uznać to za szukanie szczęścia w nieszczęściu, za wysiłek człowieka wierzącego, aby akceptować rzeczywistość i szukać tego, co pozytywne (?). Można też złożyć na karb japońskiej powściągliwości fakt, że śmierć żony pozostaje prawie bez komentarza. Stąd moje mieszane uczucia - z jednej strony to razi, z drugiej - trzeba wziąć pod uwagę różnice kulturowe i czasowe dzielące nas i autora.

Tak czy inaczej, Listy do dzieci nie poruszyły mnie. Nie wiem, czego bym się spodziewała po zapiskach umierającego ojca - z pewnością wtedy każda pamiątka jest cenna i wartościowa, być może dla tych dwojga dzieci to było to, czego najbardziej potrzebowały. W końcu kto znał je lepiej, niż ojciec? A jednak czytając książkę przez większość czasu miałam wrażenie, że nie jest pisana z myślą o nich, a raczej dla siebie.

Na koniec jeszcze parę cytatów, krótkich myśli autora zebranych w jeden rozdział:

Wolisz najpierw zjeść stek czy warzywa? Lepiej na początku zjedz to, co dobre, bo nie wiesz, kiedy umrzesz.

Zostać przecenionym, to jak być podrzucanym przez fanów po wygranym meczu. Człowiek boi się, że w każdej chwili mogą go upuścić.

Najbardziej ze wszystkiego pragnę... czasu. Lecz ludzie, którzy odwiedzają mnie w dobrych zamiarach, zawsze kradną mi to drogocenne dobro.


Jeszcze jeden na pocieszenie - nieczytanie chyba nie jest zmorą naszych czasów, skoro już w latach 40. autor się zastanawiał:
Moi goście, którzy zastają mnie w łóżku na czytaniu, mówią zawsze: "Ależ panu musi się nudzić!" Czy my (...) czytamy książki tylko z nudów?

I ostatni - akurat na nadchodzący czas; ten podoba mi się najbardziej:
Ważne decyzje powinno się podejmować raz na całe życie. Niektórzy ludzie w każdy Nowy Rok składają noworoczne postanowienia, ale to tylko rytuał.

Podsumowując - książka ciekawa jako świadectwo wiary; ciekawa jako świadectwo ojcowskiej troski i miłości wyrażanej w zupełnie odmiennej kulturze; ciekawa, bo pojawiają się w niej czasem myśli skłaniające do refleksji. Z drugiej strony dla mnie zbyt sucha, surowa, zbyt wiele w niej rozważań o sierocińcach. Momentami wciągała, momentami nużyła. Nie wzruszyła mnie. Rozczarowałam się (opis na okładce jest bardzo zachęcający), ale nie jest to tak gruba lektura, żeby nie dało się tego odżałować - nawet te nudniejsze rozdziały czyta się szybko. Czy polecam? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Na własną odpowiedzialność :)

Ostatecznie oceniam na 5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz