Jefrosinia Kiersnowska, Ile wart jest człowiek
Wydawnictwo
Świat Książki
Takich
relacji nigdy dość, choć do kanonu weszły raczej teksty napisane
przez mężczyzn: Inny świat, Na nieludzkiej ziemi, Archipelag
GUŁag, literatura wojenna. Koleżanka z mojego seminarium pisała
pracę magisterską o wojnie i obozach z perspektywy kobiet i to był
pierwszy moment, kiedy się spotkałam z innymi nazwiskami:
Szmaglewską, Obertyńską. A teraz przyszedł czas na Rosjankę,
która padła ofiarą systemu i zmagała się z nim przez dwadzieścia
lat, tak samo – a może jeszcze bardzie rozpaczliwie – jak
Polacy, Litwini, Ukraińcy i wszyscy inni.
Jefrosinia
– Frosia – miała około trzydziestu lat, gdy jako obszarniczkę pozbawili ją wszystkiego. Wcześniej prowadziła duże gospodarstwo,
była w tym dobra, oszczędna i staranna, szanowała robotników,
zwierzęta i plony, a pracę kochała jak mało kto – i pewnie to
ją później w dużej mierze uratowało. Szczerze i naprawdę – powtarza to
wiele razy w swoich wspomnieniach – chciała pomagać, być
pożyteczna, po prostu robić to, co potrafi (albo nauczyć się
czegoś nowego), i robić to najlepiej, jak umiała. Inteligentna i
wykształcona, oczytana, „niestety“ nie potrafiła nie myśleć; jako dobra gospodyni nie potrafiła też pojąć, dlaczego stosy zebranej kukurydzy gniją,
gdy ludzie głodują, czemu pali się jako nieużytki drewno, które
można wykorzystać na wiele sposobów, dlaczego na każdym kroku
spotyka się z niegospodarnością, marnotrawstwem, głupotą.
Nie
potrafiła milczeć – nie nauczyła się tego przez dwadzieścia
lat. Zadziwiające, jak w tej jednej kobiecie łączyła się
bystrość umysłu i nieprawdopodobna naiwność, inteligencja i
totalne zaufanie wobec kraju, władzy, ludzi. Co krok przekonywała
się, jak dalekie od rzeczywistości – niewyobrażalnie dalekie –
były jej wizje, a jednak z żadnej z nich nie zrezygnowała aż do
końca. Zawsze postępowała zgodnie ze swoim sumieniem, nigdy się
nie ugięła, zawsze stawała w obronie słabszych i mówiła, co
myśli – nawet gdy graniczyło to z szaleństwem. Długo
trwało, zanim w ogóle się nauczyła, że za myśli i słowa
można ponieść srogą karę. Nie raz i nie dwa uderzyła
konwojenta, który ją obraził (!); nie raz i nie dwa występowała na
zebraniach przeciw idiotycznym zarządzeniom obozowych władz, otwarcie i prosto w twarz krytykowała posunięcia „odpowiedzialnych“ (!), broniła
„frajerek“ przed napaścią „koleżanek“. Nigdy nie podpisała
żadnej ugody, nie pisała wyjaśnień ani sprostowań, odmawiała
każdej współpracy, która choć w najmniejszym stopniu mogła
zaważyć na jej wrażliwym sumieniu, nigdy nie szukała łatwiejszej
roboty, dodatkowej porcji jedzenia, „niezasłużonego“ odpoczynku
(czy można uznać, że po ośmiu godzinach ciężkiej fizycznej
roboty w kopalni, z wiecznie pustym żołądkiem i ciągłym
niedospaniem, odpoczynek jest niezasłużony? Ale nie, robota musi
być skończona i wykonana dobrze!), potrafiła sprzeciwić się
rozkazom, których jedynym celem było znęcanie się nad więźniami.
Śmiała, dzielna, wytrzymała, koleżeńska, niesamowita. Tak
naturalnie uczciwa, że długo nie mogła uwierzyć, żeby mogło ją
spotkać coś złego, jeśli będzie mówić prawdę i uczciwie
wykonywać swoje obowiązki. Wkrótce wszystko się wyjaśni!
Jefrosinia
poznawała obozową rzeczywistość w sposób bardzo drastyczny, ale
jednak zawsze był to jakiś wycinek, a ona nie do końca wierzyła w
to, czego jest świadkiem: komuś, kto z normalnego świata trafił
prosto do piekła, ciężko uwierzyć, że coś takiego może się
dziać naprawdę. My znamy już wiele relacji, przez dziesiątki lat
oswajaliśmy się z nieprawdopodobnym i mamy pewne pojęcie nie o
tym, co czuli ci wszyscy ludzie, ale jak niszczycielski wpływ na
nich miały obozy. I to, co dla młodej Rosjanki było absurdem, dla nas jest przerażającą, ale znaną już historią: wiemy, że to się działo naprawdę. A to, co dla niej oczywiste:
nigdy nie rezygnować ze swojego zdania, nie ugiąć się, zachować
dumę, szczerość, krystalicznie czyste sumienie, nam może
się nie mieścić w głowach, kiedy przypomnimy sobie wiele innych obozowych relacji. Kilkakrotnie nie mogłam wręcz
uwierzyć, jak niepotrzebnie ryzykowała – choćby odmawiając
podpisania papierka, że „nie ukradnie nożyczek“, który
podpisać musiał każdy przejmujący szpitalną zmianę, bo było to
„poniżej jej godności“ lub ogłaszając głodówkę (!!!), by
przeniesiono ją tam, gdzie chciała pracować. Albo odmawiając
przysługującej jej dodatkowej racji żywności po oddaniu krwi,
kiedy jej organizm zwyczajnie potrzebował trochę więcej energii
(zwłaszcza przy ciągłych niedoborach).
A
jednak, wbrew temu, czego moglibyśmy się spodziewać, przeżyła.
Ponosiła konsekwencje swojej dumy i śmiałości, ale zawsze jakoś
wypływała na powierzchnię. W każdym nowym miejscu miała nadzieję
– nadzieję, która nam może się wydawać niedorzeczna – że
zostanie doceniona za dobrze wykonaną pracę, że będzie lepiej, bo
ktoś w końcu musi dostrzec, że jest pożyteczna, że się stara i
naprawdę pracuje z sercem, gdziekolwiek by jej nie rzucono. Przecież praca to coś, co kocha i w czym jest najlepsza. Praca – nawet tu – daje
jej radość i poczucie wolności. I ta nadzieja także się
spełniła! Po kilkunastu latach harówki ponad siły, na mrozie i o
głodowych racjach żywnościowych znalazła swoje miejsce tam, gdzie
nikt nie zgłaszał się dobrowolnie, gdzie praca była najcięższa
i najbardziej niebezpieczna: w kopalni. Tam poczuła się prawie
wolna mimo ciążącego na niej wyroku.
Jefrosinia nie pozwalała
sobie przez te wszystkie lata na najmniejszą słabość, słowa
„kompromis“ w ogóle nie było w jej słowniku, a zasady moralne,
którymi się kierowała, były bardzo rygorystyczne – zwłaszcza z
dzisiejszego punktu widzenia. Niestety równie surowa, jak dla
siebie, była też dla innych: dostrzegała słabszych i
potrzebujących, ale sprzedających się i żebrzących o resztki
wspominała z pogardą. Jeśli ktoś w ogóle miał prawo ich
oceniać, to z pewnością ona, której nie ominęły niemal żadne
krzywdy – jedynym jej pocieszeniem było to, że za jej słowa nie
cierpią jej bliscy (miała tylko matkę, którą udało się
zawczasu wysłać do Rumunii). Jednak czy można kogokolwiek oceniać
za to, że przestaje być człowiekiem w nieludzkich warunkach?
Bardzo mi brakowało wyrozumiałości z jej strony. I oburzał mnie
rasizm, zwłaszcza u osoby, która uważała się za tak wykształconą
i postępową! (Tutaj nie byli to Murzyni, w większości
niepiśmienni, od urodzenia wiedzący, że – niestety! – są
tylko towarem (!!!), czyjąś własnością. My przywykliśmy uważać
się za ludzi, których wolność i nietykalność osobistą
chroni..., albo ...kobieta należąca do bynajmniej
niebohaterskiego plemienia Izraela...). Poza tym nie mogłam
przetrawić, że w jednym miejscu (podczas pracy w szpitalu) kategorycznie stwierdza, że
„przemilczenie prawdy i kłamstwo jest jej zdaniem tak samo nie do
przyjęcia“, a na następnej stronie przyznaje się, że przypisała
sobie trafną diagnozę, przemilczając fakt, że niedawno
przeprowadziła identyczną sekcję zwłok, która dała jej gotową
odpowiedź. I tu już postąpiła nie jak lekarz, lecz jak
iluzjonista: nie odkryła sekretu. To oczywiście drobiazg i zupełnie blednie przy wszystkim, czego dokonała ta
kobieta – jednak razi u kogoś, kto dosłownie przed chwilą
odżegnywał się od przemilczania czegokolwiek, w każdej sytuacji, i tyle mówi na każdym kroku o moralności i sztywnym trzymaniu się zasad.
Nie
ma słów, które mogłyby wyrazić niesprawiedliwość, bezmyślne
okrucieństwo, absurd całego systemu. Najbardziej wstrząsały mną
krzywdy, którym tak łatwo można było zapobiec: rozdać jedzenie
zanim zgnije, spalić drewno w pobliżu baraków zamiast w głębokim
lesie. Autorka wciąż nie mogła uwierzyć, jaka głupota mogła
doprowadzić do głodu w tak żyznym kraju? A jednocześnie sama
prawie się nie skarżyła: do tego stopnia, że czasem zapominałam,
jak koszmarne warunki tam panowały, jak przeraźliwie głodni
chodzili wszyscy więźniowie, jak nieprawdopodobnie zmęczeni. W
którymś momencie pomyślałam sobie: „A co z odmrożeniami?“.
Wspomniała o nich dopiero parę stron dalej, tylko raz w całej
opasłej księdze. A przecież zimno ani na chwilę jej nie
opuszczało, pracowała na pięćdziesięciostopniowym mrozie! Ja ledwo znoszę -10.
Księga
pełna jest historii spotkanych przez Jefrosinię ludzi, cierpienia
pojedynczych więźniów, całych rodzin, maleńkich niewinnych
dzieci, które umierają za wymyślone grzechy rodziców... W głowie
się nie mieści, serce pęka...
Dla
autorki wszystko skończyło się względnie dobrze. Przeżyła.
Opowiedziała swoją historię. Nawet spotkała po latach swoją
matkę. Ale ilu miało tyle „szczęścia“? I jak żyć po tym
wszystkim, czego się doświadczyło i co się widziało?
A
czy wielu pozostało tych, co przeżyli te lata, co przeszli podobną
"drogę krzyżową"? Odejdą ostatni świadkowie. Może tak
będzie lepiej? Nie, nie lepiej! Wszystko może się powtórzyć. I
lepiej widzieć niebezpieczeństwo, niż iść z zawiązanymi oczami.
Też o tym pomyślałam w pierwszej kolejności - jak znosić bezwzględność i absurd systemu jeśli ledwo sobie radzimy z dziesięcioma stopniami na minusie...
OdpowiedzUsuńNiesamowita kobieta - jednak ta jej ryzykancka bezkompromisowość jest dla mnie nieco podejrzana psychologicznie... bo instynkt każe za wszelką cenę przetrwać, może nie po linii najmniejszego oporu, ale najrozsądniejszego, że tak się wyrażę...hm.
Nie wiem, czy aż podejrzana - przecież byli w obozach ludzie, którzy nie starali się za wszelką cenę przetrwać, a raczej za wszelką cenę zostać ludźmi. Nie mogłam tylko zrozumieć, czemu narażała się nie raz niepotrzebnie.
UsuńCiekawa jestem tego świata widzianego oczyma Rosjanki. Po mojej ostatniej lekturze tym bardziej. Zawsze miałam wrażenie, że Rosjanie cierpieli tak samo, ale mieli czasem inne spojrzenie na odbywaną "karę", godzili się z tym, bo panujący komunizm już zmienił ich perspektywę. Jednak zachowanie godności i bronienie wartości w nieludzkich warunkach to już - dla mnie - nie do wyobrażenia. Gratuluje odważnej, ale ważnej i trudnej lektury. Wiem, że książka czeka na mnie i z pewnością się doczeka (zaporowa cena; już ją przeglądałam w Empiku).
OdpowiedzUsuńTo prawda, tania nie jest, z pewnością ze względu na kolorowe rysunki autorki. Kiersnowska na pewno miała ogromne poczucie odpowiedzialności za innych, poczucie obowiązku i zamiłowanie do pracy, ale nie sądzę, żeby władza ją jakoś specjalnie do tego przygotowała. Ona sobie żyła na wsi odpowiedzialna za swoje gospodarstwo i tyle. Do czasu.
UsuńWystarczyło mi przeczytać Twoją recenzję, abym mogła stwierdzić : serce pęka. Takie historie na długo pozostają w mojej pamięci, nigdy o nich nie zapominam. Bardzo chciałabym się zapoznać z powyższą pozycją. Kobiety i tematyka kobiecości fascynują mnie pod każdym względem.
OdpowiedzUsuńAutorka jako kobieta nie jest raczej modelowym przypadkiem :) Ale na pewno to ciekawe spojrzenie i ciekawy głos.
UsuńJa marzę o tej książce już od dawna
OdpowiedzUsuńWspaniała recenzja, powinnaś pisać książki. Wzruszyłam się i jednocześnie wpadłam w tę historię po uszy. Mam nowy cel - zdobyć tę pozycję, czym prędzej.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa, ale do pisania książek trzeba mieć wyobraźnię, której mi brakuje ;) Wolę poprawiać po innych :p
UsuńObowiązkowa lektura! Liczę na to, że ta książka kiedyś mnie znajdzie w bibliotece. Arcyciekawie zaprezentowałaś tę książkę! Z zapartym tchem przeczytałam Twoją recenzję. Zawarte w tytule publikacji pytanie jest nieprzemijające...
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci :)
UsuńPytanie wiecznie aktualne, choć autorka odpowiada w książce bez wahania i bardzo krótko: człowiek wart jest tyle, ile jego słowo. Można by na pewno polemizować, ja bym się bardziej skłaniała do oceniania po czynach, ale jej wersja też ma swoje uzasadnienie.