Stephenie Meyer, Intruz



Sięgnęłam po powieść nie dlatego, że zachwyciła mnie wcześniejsza saga Stephenie Meyer, ani nie dlatego, że jestem fanką romansów fantastycznych. Książka miała być nieporównanie lepsza od Zmierzchu, więc postanowiłam dać autorce kolejną szansę (wampiry nie były takie najgorsze).

Pierwsze czterdzieści stron mile zaskakuje i intryguje: rzeczywiście wydaje się, że ta powieść jest zupełnie inna, nowa. Przede wszystkim - ani śladu ckliwych treści, sceneria science-fiction, dużo niedopowiedzeń; muszę przyznać, że z zaciekawieniem przewracałam kolejne strony. Jakie było moje rozczarowanie, kiedy chwilę później okazało się, że podobnie jak w poprzednich książkach, i tutaj romans będzie wiodącym wątkiem (nie czytałam wcześniej notki z okładki), a sposób opowiadania coraz bardziej traci świeżość i przybliża się powoli do tego znanego już ze Zmierzchu. Zniechęciło mnie to i dopiero po kilku dniach sięgnęłam znów po książkę, by czytać dalej.

Główną bohaterką jest dusza o imieniu Wagabunda, istota przybyła na Ziemię po latach wędrówki z planety na planetę, osadzona w ciele Melanie. Rutynowy zabieg wszczepienia nie przynosi takich efektów, jak zwykle: ludzki umysł nie chce się poddać i obie kobiety z wielkim trudem uczą się współistnienia w jednym ciele. Z czasem uczucia Melanie stają się także udziałem Wagabundy i dziewczyny razem starają się odszukać Jareda i Jamiego, najbliższych Melanie z jej poprzedniego życia.



Wbrew moim obawom wątek romantyczny nie jest aż tak nachalny, jak można się było spodziewać, co zdecydowanie działa na korzyść książki. Duża część powieści to zmagania duszy z ludzkim umysłem i stopniowo tworząca się między nimi więź, a także poznawanie naszego świata. Zakończenie mile zaskakuje. W szczegółach pomysł bardzo ciekawy, choć na pewno nie całkiem nowy; ogólna koncepcja miłości pokonującej dystans, jaki dzieli dwa gatunki, to w przypadku autorki akurat nic nowego. Złote myśli w stylu "Nigdy nie wiesz, ile czasu ci zostało" też nie są szczególnie odkrywcze. 

Nie zachwyciły mnie niestety postacie - idealny Jared irytował; Wanda po pierwsze nie zaskakiwała błyskotliwością (choć to akurat można złożyć na karb jej osadzenia w nowym, obcym świecie), po drugie wydawała mi się sztuczna. Największą moją sympatię wzbudził Ian, choć też nie bez zastrzeżeń. Czytając opinie innych czytelników zastanawiam się, co jest ze mną nie tak, bo powieść mnie nie wzruszyła: nie płakałam, nie bałam się razem z bohaterami, nie przeżywałam ich radości i smutków (ewentualnym wyjątkiem był właśnie Ian). Ale to chyba jednak nie moja wina, bo nie raz i nie dwa zdarzyło mi się wzruszyć nad kartami jakiejś powieści. Ta chyba po prostu nie spełniła moich oczekiwań.

Książka jest pisana nierówno, natrafiamy zarówno na momenty słabe, tendencyjne, żenujące ("Nasze języki tańczyły wokół siebie..." - no błagam!), ze sztucznymi tekstami (przede wszystkim głównej bohaterki), jak i na fragmenty całkiem udane (przede wszystkim - choć nie tylko - początek, a to już parędziesiąt stron dobrego tekstu). W ogólnym rozrachunku powieść się broni; rzeczywiście jest znacznie lepsza i dojrzalsza od sagi o wampirach, choć do ideału jej jeszcze moim zdaniem daleko.

Niewątpliwie jest w niej jednak coś, co czyni ją wartą przeczytania: lektura pozwala spojrzeć z dystansem na świat, w którym żyjemy, na ciała, które zostały nam dane i emocje, które przeżywamy. Docenić to, co dla nas jest codzienne, zwykłe, oczywiste. Powieść o poświęceniu? Nie wiem, do mnie ten moment akurat nie przemawia. O wielkiej miłości? Ja inaczej widzę wielką miłość. Ale właśnie o tym, jak wspaniały jest nasz świat (mimo całego zła!), jak niepowtarzalny i warty każdej spędzonej na nim minuty. I to jest to, co zapamiętuję po zamknięciu książki.
Daję powieści 7/10.

1 komentarz:

  1. Aga, wyobraź sobie, że ja to teraz czytam!. Marta dała mi tą książkę. Na razie jestem na początku, ale zapowiada się coraz ciekawiej. Trochę mnie jednak wystraszyły te 560 stron.. możliwe, że do wakacji skończę.. ;d.
    Niuta

    OdpowiedzUsuń