Zaskoczyła mnie ta książka! Napisana
ponad pół wieku temu, dziś nadal aktualna, ważna,
poruszająca. Choć historia pozostaje historią, na kartach powieści
odnajdziemy wiele współczesnych problemów. Ze szpitalem na czele, bo ten prawie w ogóle
się nie zmienił.
Tytuł mówi wszystko: Sołżenicyn
zamknął swoich bohaterów na oddziale onkologicznym i tam dzieje
się dziewięćdziesiąt procent akcji. Chociaż co to za akcja,
skoro większość umiera? Pacjenci – prawdziwa mieszanka kultur,
doświadczeń i poglądów – chodzą na naświetlania, rozmawiają,
wspominają, próbują wywalczyć sobie odrobinę wolności, a czasem
odważają się nieśmiało pomarzyć.
Bohaterowie się zmieniają, przychodzą
i odchodzą – poznajemy ich z różnych perspektyw – ale głównych
jest dwóch. Skrajnie różnych: wysoko postawiony Paweł Rusanow i
przebywający na zesłaniu, biedny jak mysz kościelna Oleg
Kostogłotow. Pierwszy – ma już dorosłe dzieci i kochającą
żonę, drugi – można by było powiedzieć, że stoi u progu
życia: w moim wieku, jeszcze bez rodziny. Można by było, gdyby nie
rak.
Każdy na swój sposób radzi sobie z chorobą, każdy inaczej
ją przeżywa i za czym innym tęskni, walczy o inne strzępki
normalności: Wadim studiuje tak pilnie, by nadrobić wszystkie
stracone lata; Rusanow nie przyjmuje prawdy do wiadomości i żyje
tylko myślą o powrocie do domu; Oleg opasuje szpitalny szlafrok
wojskowym pasem i ugania się za kobietami. Każdy wyznacza inną
cenę za swoje życie. Dzielą tylko szpitalną salę. I choć wobec
choroby wszyscy są równi, nie ma wątpliwości, kto ma budzić sympatię.
Równie ciekawi są lekarze: nieugięci,
trochę po omacku wybierający „mniejsze zło“, zmęczeni, ale
też różni. W zasadzie podział na pacjentów i lekarzy w pewnym
momencie się zaciera i pozostają po prostu ludzie. Przynajmniej z
punktu widzenia czytelnika, bo pacjent zawsze pozostanie pacjentem...
Wydawca poucza nas na okładce, że
„szpital to alegoria państwa totalitarnego“, ale mnie osobiście
bardziej przekonuje odczytanie dosłowne. I tak mamy 1955 rok,
wszyscy świetnie pamiętają wojnę, łagry, niektórzy wciąż nie
mogą wrócić do domu, a prawdziwe zmiany dopiero się szykują;
zamykanie totalitaryzmu w totalitaryzmie jest już dzisiaj według
mnie (mam nadzieję, że to nie herezja) zbędną komplikacją.
Zwłaszcza że w tej warstwie dosłownej, w szpitalnych realiach,
współczesny czytelnik odnajduje się tak samo bezbłędnie jak
przed pięćdziesięciu laty – i to było dla mnie najbardziej
uderzające. Gdyby nie to, że główną formą terapii są prawie
nielimitowane naświetlania, których skutki dopiero docierają do
świadomości lekarzy, trudno byłoby się zorientować, że to taka
stara książka.
Szpital jest jak łagier i to nie jest
przenośnia. Najbardziej burzy się przeciw temu właśnie
Kostogłotow, dla którego wolność jest wartością absolutną, bo mężczyzna doskonale wie, co znaczy jej brak: Wychodzi pani z błędnego
założenia, że skoro pacjent trafił do szpitala, to lekarz może
nawet myśleć za niego. Za pacjenta myślą wasze instrukcje,
odprawy, wykresy, harmonogramy, plan i reputacja kliniki. I znów
jestem tylko drobinką, jak w łagrze, znów nic ode mnie nie zależy,
nie mam nic do powiedzenia!. Człowiek jest oszukiwany na każdym
kroku, stawiany przed faktem dokonanym, traktowany jak numerek,
element statystyki. Czy coś się zmieniło? Kto był w szpitalu, ten
wie. A ile jest warte życie, jeśli nie można decydować o sobie?
Oczywiście trudno wymagać, by pacjent sam prowadził leczenie, ale
gdzie leży ta granica? A jeśli za ocalenie życia trzeba
zapłacić tym wszystkim, co nadaje mu barwę, zapach, urok?
Oddział chorych na raka jest pięknie
napisany. Z wyczuciem i bardzo prawdziwie, choć czasem nieco
patetycznie – ale to głównie w momentach konfrontacji poglądów
bohaterów, które przywodzą na myśl monologi z powieści Prusa
(mam w głowie gigantyczny wykład metafizyczny z Emancypantek). Na
co dzień jest bardzo zwyczajnie, ludzie są oswojeni z cierpieniem i
nie rozwodzą się nad oczywistym...
Te konfrontacje są najsłabszymi
momentami powieści, bo Sołżenicyn nie silił się na subtelność. Ale i one każą się
zastanowić. A tematy są różne: służba zdrowia, podział na
burżuazję i proletariat czy wreszcie – sens życia. Ten ostatni
podejmują w pewnym momencie wrzaskliwi pacjenci, a gdy już
zapominamy o całej dyskusji (niezbyt inspirującej), autor wkłada
odpowiedź w usta całkiem innego bohatera.
Autor czasem wzrusza, czasem
wstrząsa. Czasem każe iść dalej... Bo oddział onkologiczny to
poczekalnia, w której – znów: jak w łagrze – próbujemy w
ciągu paru minut, między jednym szczęknięciem zamka w drzwiach
celi a drugim poznać całe życie innego człowieka. Bo już za chwilę
pozostanie jeszcze jeden niedopowiedziany życiorys.
Wydawałoby się, że dzisiaj już nie
potrzebujemy alegorii o totalitaryzmie: można wszystko powiedzieć
wprost, tyle zresztą powstało mocnych, szokujących reportaży. Ale
powieść Sołżenicyna wcale na tym nie traci. Sami się
przekonajcie, jaka jest aktualna. Taki na przykład głos w sprawie
bezpłatnej służby zdrowia:
– A cóż to za ociągnięcie [mówi emerytowany lekarz]? Co to znaczy „bezpłatne“? Przecież lekarze nie pracują za darmo. Tyle że płaci im nie pacjent, ale budżet państwowy, wszyscy pacjenci. To nie jest leczenie bezpłatne, ale – bezosobowe. Człowiek zapłaciłby każde pieniądze, żeby tylko lekarz potraktował go po ludzku, z sercem, a nie ma się do kogo zwrócić: wszędzie plany, normy, przepustowość, następny proszę! Po co zresztą ludzie chodzą do lekarza? Po zaświadczenia, po zwolnienia, po skierowanie na komisję lekarską – a lekarz musi demaskować ich kombinacje. Pacjent i lekarz są dla siebie wrogami – co to za medycyna?
Moja ocena: 8/10.
Aleksander Sołżenicyn, Oddział
chorych na raka
Wydawnictwo Rebis
Znajdziesz mnie też na Facebooku
Bardzo, bardzo wzruszająca książka.
OdpowiedzUsuńnie czytałam ale chętnie się skuszę :) zapraszam do mnie na książkowe rozdanie! :)
OdpowiedzUsuńNie czytałam, a czuję, że powinnam, Twoja recenzja tylko mnie w tym utwierdziła.
OdpowiedzUsuńJeszcze taka moja refleksja przy okazji. Tyle się teraz mówi o ustawie w sprawie ceny książek. Zasadniczo jestem przeciwna, ale właśnie uświadomiłam sobie pewien plus zamrożenia cen: jak przestaniemy rzucać się na promocje nowości, to może choć częściowo nadrobimy zaległości w lekturze starszych, ale wartościowych książek. Bo jestem pewna, że każdy ma swoją listę do nadrobienia, niektórzy nazywają ją "listą wstydu", inni nie, choć może czasem powinni :)
No nie wiem, jak nie będzie książkowych promocji, to chyba już w ogóle przestanę kupować książki ;) I tak zdecydowaną większość biorę z biblioteki lub z własnych zapasów, ta nowości rzucam się bardzo rzadko, bo nie mam zaufania do super-hiper-jedynych bestsellerów, które po dwóch tygodniach przestają być modne i słuch po nich ginie. Zawsze wolę trochę odczekać.
UsuńZazdroszczę samodyscypliny.
UsuńJa jestem niestety dużo bardziej podatna na wpływ reklamy książek (a innych towarów jakoś nie), Też korzystam z bibliotek i na ogół sprawdzam, czy upatrzoną książkę mogę wypożyczyć, natomiast bardzo często padam ofiarą promocji ebookowych. Jak trafia się coś ciekawego za 10-15 zł, to nie mogę się oprzeć, Zupełnie bez sensu, bo jak już mam, to zazwyczaj odkładam na później, a czytam biblioteczne. I dla takich, jak ja ustawa może okazać się pożyteczna, ale wcale nie dlatego, że ceny spadną, bo w to nie wierzę.
No właśnie, jak już się ma, to i tak się odkłada na potem ;)
UsuńU mnie to nie kwestia dyscypliny, po prostu 90% takich lektur okazuje się rozczarowaniem. Wolę poczekać i zobaczyć, czy ich sława przetrwa trochę dłużej, wtedy się interesuję :)
To racja, gdyby wierzyć temu, co o nowościach wypisują wydawcy (a i niektórzy blogerzy), można pomyśleć, że same arcydzieła się u nas wydaje..
UsuńJednak polityka księgarń często polega na tym, że przez pierwszych kilka dni sprzedaży dają atrakcyjną cenę i później trzeba długo czekać, żeby znów spadła do tego poziomu, zwłaszcza gdy książka ma dobre recenzje zawodowych krytyków i zbiera nagrody.
No widzisz, ja się nawet nie orientuję :)
UsuńZ tymi arcydziełami to masz rację. Dlatego trzeba patrzeć przez palce na kolejne zachwyty.