„Ultramaraton oznacza transcendencję“, czyli bieganie jest dla szaleńców


To moja druga książka o bieganiu (więcej czytam niż biegam, biegam sporadycznie, ale lubię czytać ;) ) i tak jak poprzednia, okazała się w dużej mierze książką uniwersalną. Może opowiadać o sporcie w ogóle, a w jeszcze szerszej perspektywie – o każdym, kto do czegoś dąży. O tobie.


Scott Jurek, wielokrotny zwycięzca wielu ultramaratonów (na dystansach osiemdziesiąt – dwieście czterdzieści kilometrów) nie był cudownym dzieckiem. Nie był specjalnie szybki, nie biegał „od zawsze“, nie wygrywał szkolnych zawodów. Przeciwnie: miał niewiele czasu dla siebie, za to mnóstwo obowiązków, gdyż jego mama chorowała na stwardnienie rozsiane, a miał jeszcze dwoje młodszego rodzeństwa. Przy okazji mnóstwo czytał. To był jego sposób na radzenie sobie z życiem: miał problem – szukał książki na ten temat. Potrzebował odpowiedzi – szedł do biblioteki. Szczerze mówiąc, zachwyca mnie, że był taki zwyczajny – wszystko wypracował sam. Wielogodzinnymi, codziennymi treningami. W pewnym momencie odkrył, że też ma w sobie coś wyjątkowego, choć większość z nas nie uznałaby tego za „talent“ i pewnie nie umiałaby tego wykorzystać: po pierwsze, potrafił przyspieszać, gdy inni zwalniają, po drugie – ból nie miał dla niego znaczenia. Tyle że on to przekuł w spektakularny sukces. Jak? Słysząc dzień po ciężkim treningu muzykę: Odpocznij. Masz prawo się jeden dzień polenić, tłumi ją i rusza na kolejną górę. Różni się od większości z nas tym, że jest tytanem pracy.

Jurek wspaniale opowiada o wolności towarzyszącej bieganiu, o radości, niesamowitym doświadczaniu własnych granic i jedności z otoczeniem: Pobiegaj dwadzieścia minut, poczujesz się lepiej. Pobiegnij drugie tyle, a być może się zmęczysz. Dodaj do tego trzy godziny, a poczujesz ból. Biegnij jednak dalej – wówczas zobaczysz, usłyszysz, posmakujesz i poczujesz świat z takimi szczegółami, że zblednie przy tym całe twoje dotychczasowe życie. Pisze tak obrazowo, że chce się spróbować. Z takim upojeniem, że można zapomnieć o oczywistym: niezależnie od stopnia wytrenowania, ultramaraton to nieprawdopodobny trud i docieranie do granic ludzkiej wytrzymałości. Pokonywanie dziesiątków kilometrów zawsze wiąże się z bieganiem mimo bólu, a przyjemność można odczuć tylko wtedy, gdy się ten ból przyjmie i zaakceptuje. Palące mięśnie, pęcherze, odłażące paznokcie u stóp, odwodnienie,wymioty, halucynacje – to wszystko jest na porządku dziennym i towarzyszy wszystkim poważnym ultramaratończykom. Jednym słowem: to sport dla masochistów. Świrów. Jurek w całej książce powtarza zdania w stylu: Teraz, kiedy już poznałem satysfakcję, jaką daje ból, pragnąłem czuć go więcej. No i jeszcze: Jestem przekonany, że wielu ludzi biega w ultramaratonach z tego samego powodu, dla którego biorą psychotropy. A gdyby jeszcze ktoś miał wątpliwości, czy to dyscyplina dla normalnych:
Dwa miesiące później po skręceniu nie było śladu, a mnie przepełniał optymizm, jaki wywołać może jedynie wygranie biegu górskiego na sto kilkadziesiąt kilometrów z kontuzjowaną kostką [nie, to nie był wypadek w czasie wyścigu; WYSTARTOWAŁ z parę dni wcześniej skręconą kostką]. Dobrze się składało, bo właśnie zamierzałem przystąpić to wyścigu na sto pięćdziesiąt dwie mile – prawie dwieście czterdzieści pięć kilometrów – ze złamanym palcem u nogi.
Ultramaraton to zawody, w których ciało jest sprawą drugorzędną. Jurek twierdzi, że każdy, niezależnie od predyspozycji fizycznych, mógłby ukończyć taki bieg, jeśli tylko znalazłby w sobie dość woli. Podczas ultramaratonu umysł jest wszystkim.

Kiedy zapominam o tych wszystkich przyziemnych niedogodnościach związanych z pokonaniem stu czy dwustu kilometrów, mam ochotę też pobiec przed siebie i poczuć, jak to jest przekroczyć ograniczenia ludzkiego ciała, dojść do kresu swoich możliwości i pójść o krok dalej. Nie brzmi wspaniale? Zresztą autor zaznacza, że takie doświadczenie nie jest zarezerwowane dla szaleńców decydujących się pokonać biegiem Dolinę Śmierci. Niektórym wystarczy pięć kilometrów. Albo zupełnie inny rodzaj aktywności. Ważne, żeby nie zatrzymywać się, gdy już się nie daje rady. Czy to nie kwintesencja życia?

Pierwsza połowa książki jest fascynująca i czyta się świetnie, na pewno spodoba się nie tylko biegaczom. Jest o szukaniu, odkrywaniu, dążeniu do niemożliwego. Dalej zaczyna się trochę dłużyć, kolejne zawody nie są już dla laika tak ciekawe, a autor pogubił się w życiu i sam się trochę miota; poza tym trochę się powtarza. Ale od pierwszej części, tego, jak odkrywał bieganie, pierwszych sukcesów – nie mogłam się oderwać! Poza tym bardzo przemawiają do mnie takie teksty jak Jeśli biegniesz po ziemi i biegniesz razem z ziemią, możesz biec bez końca. Widzę to i czuję. Namiastki tego doświadczam, kiedy sama idę pobiegać, i czasem marzy mi się więcej.

Tyle o bieganiu, jeszcze druga część, czyli jedzenie (to, co lubię najbardziej ;) ). Jurek jest od wielu lat weganinem i jest przekonany, że to właśnie diecie roślinnej zawdzięcza swoje sukcesy – jedząc mięso i odżywiając się „normalnie“ nie był w stanie biegać tak szybko i tak długo, czuł się gorzej, częściej chorował. Cóż, do tej części podeszłam z dystansem. Przede wszystkim na przeciwnej szali autor położył pączki, bekon i kiełbasę – trudno się więc dziwić, że po zmianie odżywiania jego stan radykalnie się poprawił. Kilkakrotnie komentuje odżywianie swoich kolegów nie-wegan i zawsze właśnie tak to wygląda. A pomiędzy tymi skrajnościami leży normalna, zdrowa dieta: nieprzetworzone, pełnowartościowe produkty, dużo warzyw i owoców, ale i nabiał i mięso czy ryby. Jurek jakby nie dostrzegał, że mięso to nie tylko bekon. No i superzdrowe podejście do jedzenia nie przeszkadza mu pić piwa ;) Śmieszy mnie też twierdzenie, że dieta wegańska jest bogatsza i bardziej zróżnicowana niż „zwykła“. Przecież nikt nie zabrania nie-wegetarianom jeść tofu i fasoli. To wegetarianie mają ograniczony wybór. Oczywiście, że można jeść smacznie bez mięsa – ale opcji zawsze będzie mniej, chyba nikt nie ma wątpliwości? 
Swoją drogą nikt nigdy nie przekona mnie do tofu – niedawno próbowałam ponownie (bo przez ostatnie dwa lata smaki mi się bardzo zmieniły – na zdrowsze) i było obrzydliwe :P A soja według mnie śmierdzi ;) Ale fasolę, soczewicę, cieciorkę jem często i bardzo lubię.

Tak czy inaczej, to była ciekawa i motywująca lektura. Zaczyna się zdaniem: Mózg mi płonął. Zachęcająco, prawda? :)

Moja ocena: 6/10.


Scott Jurek, Jedz i biegaj

Wydawnictwo Galaktyka


Znajdziesz mnie też na Facebooku

2 komentarze:

  1. Bardzo fajna recenzja książki, na którą chętnie się skuszę. Kilka miesięcy temu sama opisywałam wrażenia z przeczytanego egzemplarza o tym sporcie i było mi ciężko. Tobie poszło zdecydowanie lepiej :)
    Przygodę z bieganiem zaczęłam rok temu i od tej pory chętnie czytam książki o tym temacie. A jeżeli zawarte są w niej informacje o jedzeniu to biorę to w ciemno! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za miłe słowa :) Ja bieganie zaczęłam 1,5 roku temu i też mi się fajnie o tym czyta :) Zawsze od razu mam ochotę założyć buty i lecieć ;)

      Usuń