Traf chciał, że ledwo przeczytawszy
Marzenie Celta Llosy, zabrałam się za Sedno sprawy Greene'a, gdyż
właśnie tę powieść poleciliście mi po moim pierwszym pozytywnym spotkaniu z brytyjskim pisarzem. A tak się składa, że obydwie te
książki osadzone są (Marzenie Celta częściowo, Sedno sprawy w
całości) w koloniach w Afryce, co więcej – obydwie w czasie
wojny. Trudno jednak o dwie tak różne powieści! Miałam więc
okazję do ciekawego porównania, no i spędzenia w tej scenerii więcej czasu, niż przewidywałam. O Marzeniu
Celta powiem tylko tyle, że na pewno jest to godna uwagi książka,
a trochę więcej napiszę Wam o tej drugiej.
Podróże z moją ciotką były zabawną
powieścią akcji z sympatycznym bohaterem na pierwszym planie. Sedno
sprawy jakby wyszło spod pióra innej osoby. Temat trudny, treść
przygnębiająca, postacie złożone i bardzo ludzkie, po dowcipie
ani śladu. Ale to tę powieść zapamiętam na dłużej.
W pierwszym rozdziale poznajemy
Wilsona, jednak – niespodzianka – będzie on jedynie bohaterem
drugoplanowym. Najważniejszy jest Scobie, na którego nie od razu
zwróciłam uwagę. Policjant od piętnastu lat przebywa w kolonii; w
tamtejszych warunkach to bardzo długo i należy mu się emerytura,
jednak on nie chce rezygnować z pracy. Jego żona, Luiza, nie może
ścierpieć życia w Zachodniej Afryce, i bez przerwy prosi męża,
by wyjechał z nią na południe lub przynajmniej pozwolił wyjechać
samej. Podróż jest droga i nie stać ich na nią, ale dla Scobiego
zdobycie pieniędzy jest sprawą honoru i w końcu mu się udaje. To
pierwsze, niewielkie jeszcze ustępstwo na rzecz wyznawanych zasad – żona tak prosiła, a jej szczęście jest przecież dla niego najważniejsze. Ale jedna sprawa ciągnie za sobą następną, sieć
uzależniająca bohatera od innych oplata go coraz ciaśniej, a on
sam z każdym dniem traci wolną wolę. Próbuje walczyć, uwolnić
się, miota się i szuka pomocy, ale bezskutecznie. Droga wiedzie już
tylko w jedną stronę...
To powieść o sumieniu i o tym, jak
łatwo od wątpliwego moralnie drobiazgu stoczyć się na samo dno
zła i rozpaczy. Uderzające jest to, że Scobie był naprawdę
dobrym człowiekiem. Działał w dobrej wierze! Może trochę dla
świętego spokoju, ale przede wszystkim dlatego, że żona go
błagała, że dusiła się w tym klimacie, nie mogła, nie chciała tu dłużej
żyć. Co miał zrobić? Zaciągnął pożyczkę, uczciwą, formalną,
na zwykły procent... i to był początek kłopotliwej „przyjaźni“,
która od tej pory go stopniowo niszczy. Jeden błąd prowadzi do
następnego i zanim Scobie się obejrzy, stwierdza z rozpaczą: nieustannie
noszę w sobie zgniliznę. Wrosła we mnie. Nigdy się jej nie
pozbędę (…). Nie mogę znieść widoku cierpienia, a cały czas
je wywołuję. Chcę się stąd wydostać, chcę się wydostać.
Traci spokój sumienia, traci „zmysł zaufania“, nie wierzy już
nikomu i niczemu. Każdy dzień staje się udręką.
Inny fascynujący wątek to jego
relacja z Luizą. Nie wiem, czy bardziej dziwi to czy straszy, jak
doskonale udają dobrego męża i żonę. Ich rozmowy są teatralne,
wszystko przebiega według znanego scenariusza, a jednocześnie
obydwoje zapewniają się nieustannie o wzajemnej trosce i miłości,
nie dając prawdziwym uczuciom dojść do głosu (Obojgu wydawało
się okropne, że będą zadowoleni, kiedy rozłąka stanie się
zupełna). Ich słowa brzmią sucho i sztucznie, ale oni zdają
się w nie wierzyć. Jeśli nie w „kocham cię“, to przynajmniej
w „twoje szczęście jest dla mnie najważniejsze“. I tak, chcąc
dla siebie jak najlepiej, ciągną się nawzajem w dół. Grają
przed sobą nawzajem. Gdzie ich to zaprowadzi? Wystarczy odrobina
szczęścia (!), by wszystko się zawaliło: Spojrzał na nią z
chwilowym przypływem nienawiści (…). Nie mógł przecież
wypowiedzieć błagania, które miał na wargach: „Pozwól mi znowu
litować się nad tobą, bądź zawiedziona, niepowabna, niechże ci
się nie wiedzie, tak żebym znowu mógł cię pokochać“...
Scobie jest ciekawą postacią. Wydaje
się dobry, ale po jakimś czasie zaczynamy się zastanawiać: czy on
faktycznie pragnie szczęścia innych, czy po prostu czuje wewnętrzny przymus
zadowalania wszystkich wokół? Motorem jego działania jest poczucie
obowiązku: musi zatroszczyć się o żonę, musi zapewnić ją o
swoim uczuciu, musi dbać o jej szczęście. Musi wciąż robić to,
czego oczekują od niego inni. Ostatecznie właśnie odpowiedzialność
go zgubi: bo najpierw przysiągł, że chronić będzie szczęście
Luizy, a potem przyjął inną, sprzeczną odpowiedzialność.
To właśnie sedno problemu.
Mimo że reguły, którymi się
kieruje, z czasem zostają bardzo nadwyrężone, bohater nie chce
przestąpić pewnej granicy, zza której nie ma już jego
zdaniem powrotu. Jego religijność mocno kuleje, ale Bóg jest dla
niego ostatnim bastionem dobra i Scobie drży na samą myśl, że
miałby wystąpić przeciw Niemu. W głębi duszy wciąż pozostaje
uczciwym człowiekiem i próbuje bronić nienaruszalnych granic
zakreślonych złu: Oszukuję co dzień ludzi, ale nie mam zamiaru
oszukiwać samego siebie ani Boga. Jak mu się to uda, musicie się
przekonać sami.
Inni bohaterowie też są interesujący.
Przebiegły Wilson, w głębi duszy wrażliwy, wstydzący się tego,
że czyta wiersze. Luiza, która okazuje się wcale nie tak naiwna,
jak się wydaje przez większość powieści. Rozczarowany swoim
powołaniem ksiądz, który zwierza się ze smutkiem: Nigdy nie
przydałem się na nic żywym, panie Scobie. W zasadzie nie ma tu
żadnej pozytywnej postaci. Ale wszyscy w jakimś sensie dają się
lubić: bo są ludzcy, popełniają błędy, bo możemy ich
zrozumieć.
Duże wrażnie zrobił na mnie też
język, jakim jest napisane Sedno sprawy. Pełen sugestywnych metafor
i porównań, które wbrew pozorom ułatwiają obiór powieści, bo
są naprawdę trafne – dokładnie takie, jakie powinny być:
odpowiednio zestawione słowa bez specjalnego wysiłku ze strony
czytelnika natychmiast wywołują w głowie nakładające się
obrazy. Naprawdę można czytać emocje.
Wspaniała powieść psychologiczna. W
kilku miejscach odrobinę przemoralizowana, ale w ostatecznym
kształcie wstrząsająca, świetnie oddająca wewnętrzne walki,
drobne zmiany w psychice (no właśnie – czy Scobie się zmienił?
Chyba nie: był dawnym sobą w zupełnie nie-swojej sytuacji, i
dlatego nie mógł sobie z tym poradzić...), odcienie relacji,
złożoność stosunków międzyludzkich i napięcie między dobrem a
złem we wnętrzu każdego z nas. Greene nieraz mnie zaskoczył,
przede wszystkim jednak przedstawił bardzo przykry obraz
małżeństwa, w którym pozornie wszystko układa się wspaniale, a
które w rzeczywistości skazuje dwoje ludzi na porażkę. Brzmi
bardzo przygnębiająco, ale gorąco polecam!
Moja ocena: 8/10.
Graham Greene, Sedno sprawy
Instytut Wydawniczy PAX
Znajdziesz mnie też na Facebooku
Psychika to fascynująca sprawa, a dodatkowo lubię wstrząsające książki :)
OdpowiedzUsuńA mnie akurat "Podróże z moją ciotką" znużyły, z o wiele większą ciekawością czytałam "Doktora Fischera z Genewy" i właśnie "Sedno sprawy". W obu tych książkach Greene poruszył problemy moralne i zamieścił wątek romansu dojrzałego mężczyzny z o wiele młodszą kobietą.
OdpowiedzUsuńTak, Scobie był dobrym człowiekiem. A jego żona mnie ogromnie denerwowała :)
Mnie nie denerwowała, obojga było mi żal. Sedno sprawy i Podróże są tak totalnie różne, że aż ciężko porównywać :) Podobały mi się obydwie, ale przykładam do nich zupełnie różne miary.
Usuń