Książka jakiś czas temu bardzo
popularna na blogach. I bardzo kontrowersyjna, żeby nie powiedzieć
– wyzywająca, co sugeruje już podtytuł: Dlaczego chińskie matki
są lepsze? Jakby autorka rzucała rękawicę wszystkim niechińskim
matkom (choć faktycznie za przeciwieństwo „chińskiej matki“
uważa matkę „amerykańską“, o Słowianach ma nieco lepsze
mniemanie). Podejmiecie wyzwanie?
Po pięciu stronach można sobie
stworzyć w głowie zgodny z prawdą obraz autorki. To dlatego, że
niczego nie owija w bawełnę. Jest stanowcza, zasadnicza, święcie
przekonana o swojej racji (choć doskonale świadoma, że przez
większość zostanie uznana za wariatkę) – i pisząc to wszystko,
czuję, że nasze przymiotniki są o wiele za słabe na
określenie jej charakteru. Amy Chua od razu rzuca nas na głęboką
wodę: w krótkich słowach, bez zbędnych wstępów przedstawia chiński model wychowywania
dzieci; chcąc uniknąć jakichkolwiek
nieporozumień, przedstawia zakazy i reguły obowiązujące jej dwie
córki: nie ma mowy o chodzeniu do koleżanek, telewizji, grach
komputerowych (nie jako regularna rozrywka: W OGÓLE, NIGDY), nie ma
mowy o wyborze zainteresowań, nie ma mowy o szóstkach z minusem,
drugich miejscach, dniach bez ćwiczeń na fortepianie (starsza
dziewczynka) lub skrzypcach (młodsza) – niezależnie od choroby,
wakacji, urodzin.
Dziewczynki, Sophia i Lulu, miały
trudne życie. Obie bardzo uzdolnione, ale ich wybitne umiejętności to przede zasługa morderczej pracy od wczesnego dzieciństwa (starsza w wieku półtora
roku znała litery, co jej lekarz uznał za neurologicznie niemożliwe
– ale osobiście przekonał się, że to prawda). Żadna z nich nie
miała wyboru, bo wybór chińskim dzieciom nie przysługuje. Z
drugiej strony obie kochały muzykę, a starsza, bardziej ugodowa,
naprawdę była szczęśliwa. Ich relacje z matką, choć zupełnie
inne niż na Zachodzie, były jednak bliskie. Nie można odmówić
Amy zaangażowania, ogromnego wysiłku, determinacji. Poświęciła
swoim dzieciom znacznie więcej uwagi i czasu, niż zdecydowana
większość rodziców zachodnich – nawet tych, którzy się bardzo
starają.
Porównanie naszych wizji dzieciństwa
to zderzenie dwóch kompletnie różnych światów. Nie sądzę,
byśmy mieli prawo oceniać metody autorki (choć ona i tak ma w
nosie nasze oceny), bo to po prostu zupełnie inna kultura, inne spojrzenie na życie. My przykładamy wielką wagę do tego, by
dzieci były szczęśliwe tu i teraz, Chińczycy zaś traktują początkowy okres życia jako przygotowanie do dalszej drogi: starają się
wyposażyć młodych ludzi w jak najwięcej umiejętności i wiedzy,
a przede wszystkim kluczowych cech, takich jak pewność siebie, wytrwałość,
pracowitość, wiara we własne siły. Kto z nas nie chciałby, by
jego dziecko było pewne siebie i wytrwałe w dążeniu do
wyznaczonych celów? Autorka, jak sama mówi, nie chce wychować
„miękkiego, rozpuszczonego malkontenta“. Ja też nie chcę.
Dlatego nawet jeśli nie wyobrażam sobie odgrywania roli Cerbera,
rozumiem tę logikę. Zachwycamy się i dziwimy, że Azjaci w obliczu klęsk
żywiołowych stoją spokojnie w kolejce i czekają na swój
przydział żywności. Czy nie tu właśnie zaczyna się
kształtowanie takiej postawy?
Pochłonęłam tę książkę w dwa
dni. Styl autorki nie zachwyca (ale też nie razi), zresztą sama
przyznaje, że nie ma talentu, ale nie o to chodzi: jako konfrontacja
z zupełnie inną wizją macierzyństwa Bojowa pieśń tygrysicy była
dla mnie fascynująca. Przy okazji miałam okazję dowiedzieć się,
skąd się biorą cudowni pianiści i genialne skrzypaczki. Nie ma
cudów! I tu rodzi się kolejne pytanie: o zmuszanie dzieci do
ćwiczeń, kiedy już wybiorą sobie (pójdźmy na kompromis: wybiorą
samodzielnie, według własnych zainteresowań) jakąś pasję. U nas
– a tym bardziej w Ameryce – takie działanie jest często
postrzegane jako zamach na wolność i szczęście dziecka. Jak to – zmuszać? No dobrze, ale co z
tymi wszystkimi, którzy pod wpływem kaprysu rzucili taniec, muzykę,
rysowanie – i do dziś tego żałują? Jak wyczuć cienką granicę
między typowym, chwilowym zniechęceniem dziecka – przecież dzieci nie potrafią sobie wyobrazić dalekosiężnych skutków takich decyzji! – a głęboką niechęcią?
Z jednej strony autorka trochę mnie
bawiła, na przykład opowiadając: [Sophia] miała być wszechstronna, mieć swoje pasje i
zainteresowania. Nie byle jakie, jak na przykład „plastykę“,
która do niczego nie prowadzi – albo, co gorsza, grę na perkusji,
skąd już tylko krok do narkotyków... Kilka razy miałam wrażenie,
że ma schizofrenię – w jednym miejscu na przykład pisze: nie
wierzę w astrologię – ci, którzy wierzą, mają, moim zdaniem,
poważny problem, by dalej przez pół strony opowiadać o tym, że
jest typowym Tygrysem (z komentarzem: nie chcę się chwalić, ale
Tygrysy są...), a jej córki również doskonale pasują do
swoich chińskich znaków. Inny przykład: w jednym akapicie czytamy: Nigdy nie przepadałam za zwierzętami..., by w kolejnym
dowiedzieć się, że Lassie to mój idol, a Nero (…) jest jednym
z moich ulubionych bohaterów książkowych. Było tego więcej.
Wiele też mówi o jej wizji świata określenie
„zwycięzca Pokojowej Nagrody Nobla“. Kto normalny używa w tym
kontekście słowa „zwycięzca“? Przecież Nobla się otrzymuje w
dowód uznania, a nie wygrywa w wyścigu szczurów. Przynajmniej
pokojowego... Albo „większa ambicja wobec dzieci“ to jej zdaniem
„zasadnicza przewaga chińskich rodziców“. Różnica - zgoda, ale
czemu przewaga? Czy rodzice się ścigają? (każda matka wie, że tak ;) „Chodzi już?“, „Mówi?“ „Och, mój już całymi zdaniami. I liczy do 30 po polsku, angielsku i francusku!“).
Ostatecznie doskonały model chiński
też okazał się zawodny. Książkę trzeba czytać z dystansem, bo
jeśli zamierzamy płakać nad biednymi dziećmi (które wcale tego
tak nie odbierają!) i zżymać się na autorkę i jej metody
wychowawcze, to szkoda nerwów. Ale jeśli będziemy pamiętać, że
to kawałek zupełnie innego świata, może skorzystamy z cudzego
doświadczenia, zadamy sobie parę pytań i przestaniemy się trząść
nad każdym ostrzejszym słowem skierowanym do dzieci w przypływie
gniewu. A na koniec, trochę na usprawiedliwienie, cytat:
Szczęście to coś, nad czym wolę się
nie zastanawiać; jest to pojęcie, które nie mieści się w
chińskim modelu wychowania (…).
Ale jest jeszcze coś. Kiedy patrzę na
rozbite zachodnie rodziny – na dorosłych synów i córki, którzy
nie mogą znieść bliskości rodziców ani nawet z nimi rozmawiać –
jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby zachodni model wychowania był
gwarancją szczęścia. To niewiarygodne, ilu zachodnich rodziców
mówi w podeszłym wieku, ze smutkiem kiwając głową: „Jako
rodzic nigdy nie będziesz górą. Choćbyś stawał na głowie,
dzieci na starość cię znienawidzą“.
Z kolei nie uwierzycie, ilu spotkałam
na swojej drodze młodych Azjatów, którzy – w pełni świadomi
bezwzględnej surowości i wygórowanych wymagań rodziców – bez
skrępowania deklarują wobec nich swą wdzięczność i
przywiązanie, nie zdradzając przy tym cienia urazy bądź
rozgoryczenia.
Moja ocena: 8/10.
Amy Chua, Bojowa pieśń tygrysicy
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Znajdziesz mnie też na Facebooku
W każdym kraju wychowanie wygląda trochę inaczej - to, co u nas jest zupełnie nie do przyjęcia, w innym państwie jest na porządku dziennym. Często szkoda mi dzieciaków, którym wtłacza się do głowy pewne normy i zachowania, od których nie ma odstępstwa. Jednak to, co dla mnie jest zupełnie nieodpowiednie, dla innych to coś normalnego... Po tę książkę sięgnę z pewnością, bo mam ją w planach od dawna.
OdpowiedzUsuńIle matek, tyle wizji macierzyństwa, a co dopiero mówić o takiej przepaści jak kultura Zachodu i kultura Chin :) Ale to tym bardziej fascynujące!
UsuńJestem ciekawa tej lektury i zamierzam ją czytać, jak sugerujesz, z dystansem.
OdpowiedzUsuńInaczej się chyba nie da. Chociaż, sądząc po recenzjach, wiele osób odbiera treść strasznie bezpośrednio i wyżywa się na autorce, która przecież wychowała się w całkiem innej kulturze...
UsuńHmm... chyba w końcu muszę tę książkę jednak przeczytać...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
Ja też się długo wahałam, ale cieszę się, że w końcu przeczytałam :)
UsuńI dlatego Chinczycy podbijaja kazda dziedzine sportu, bo haruja na to od dziecinstwa. U Azjatow nie liczy sie jednostka, jednostka calkowicie podporzadkowana jest spolecznosci. Tak to inna kultura, ale ciesze sie, ze nie wychowalam sie w Chinach i ze dzieci, ktore znam sa wychowywane w kulturze amerykanskiej.
OdpowiedzUsuńMnie kultura amerykańska zdecydowanie nie zachwyca. Wolę złoty środek.
UsuńTrochę straszne jest to chińskie wychowywanie, ale książka rzeczywiście wygląda ciekawie:)
OdpowiedzUsuńTrochę straszne, ale nie można nie przyznać racji niektórym obserwacjom autorki - czemu tylu ludzi chowanych w "przyjaznej atmosferze", pełnej wolności wyrasta na nieszczęśliwych, zagubionych, leniwych, rozczarowanych życiem? Nie jestem zwolenniczką chińskiego modelu wychowania, ale myślę, że warto parę rzeczy przemyśleć i może zrewidować poglądy na temat wychowywania. U nas jest coraz mniejsze przyzwolenie na krytykę, coraz więcej zachowań wobec dzieci określa się mianem przemocy (ostatnio była taka kampania), niedługo dwulatki będą same o wszystkim decydować...
UsuńA bo tu chyba warto zastosować dawno odkrytą prawdę: przesada w żadną stronę nie jest dobra:)
UsuńŻeby to w praktyce było takie proste... ;)
UsuńAle tak jak zauwazylam, Amerykanki wcale nie daja dzieciom tego co one chca (no chyba, ze bezstresowe wychowanie w bardzo drogich szkolach dla dzieci aktorow i im podobnych). Tak jak zaobserwowalam mamy dzieciom poswiecaja duzo czasu, tlumacza dlaczego tak, dlaczego nie i nie ma - nie mam czasu daj mi spokoj. Wlasnie dlatego, ze nie mozna na dzecko krzyknac czy dac mu klapsa musza byc bardziej cierpliwe do dzieci. Moze tez dlatego, ze jest duza konkurencja do szkol i aby dzieci mogly sie zalapac do dobrego przedszkola musza byc w miare elokwentne, wiec aby takie byly trzeba z nimi rozmawiac, tlumaczyc im. Z drugiej strony poniewaz jest problem ze szkolami, to w zasadzie i amerykanskie dzieci maja wyscig szcurow od kolyski. I zdje sie, ze polskie dzieci tez juz maja. Wracajac do moich obserwacji - szybka jest reakcja jak dziecko kogos odepchnie, czy nie chce sie podzielic zbawka, zwraca sie uwage dziecku, zeby powiedzialo dziekuje, prosze, wobec innego dziecka, czy wobec sprzataczki.Jest nacisk aby dziecko bylo dobrze wychowane. No moze inaczej byc w rodzinach niewyksztalconych, biednych, tam czesto rodzice nie dostali odpowiedniego wychowania. Ja mam tylko doswiadczenie z dziecmi Manhattanu i nie z dziecmi tych najbogatszych i mam pozytywne doswiadczenie.
OdpowiedzUsuńZgadzam sie, ze zloty srodek najlepszy, ani rezimowe wychowanie chinskie ani bezstresowe zachodnie. Ani burczenie na dzieci ani im nadskakiwanie. Zreszta normalni rodzice wiedza jak wychowac dzieci, troche zakazow, troche lagodnosci, duzo uwagi i madrej milosci itd.
OdpowiedzUsuńBrzmi prosto, ale wcale takie proste nie jest ;) A ile błędów popełniliśmy, dowiemy się dopiero za 20 lat...
UsuńJak, w imieniu rodzicow, mowi reklama w amerykanskiej tv - We are not perfect, we are parents.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń