Studium samotności

Charlotte Brontë, Villette
Wydawnictwo MG

Okładka mówi o książce niemal wszystko: samotna, choć młoda kobieta, ciemny pokój, za oknem ponure chmury, wszystko szare i rozmyte. To nie jest kolejna książka z kategorii „XIX-wieczna powieść angielska dla kobiet“. Owszem, jest angielska. I została napisana w XIX wieku. Prawdopodobnie też sięgną po nią głównie kobiety. Ale w niczym nie przypomina ona romansów Jane Austen.


Główna bohaterka i zarazem narratorka, Lucy Snowe, to młoda kobieta zmuszona sama się o siebie zatroszczyć. Opuszcza rodzinną Anglię i nie znając nikogo na miejscu ani nawet nie umiejąc się porozumieć po francusku, przybywa do Villette, gdzie niemal cudem otrzymuje posadę i gdzie będzie jej dane przeżyć kolejne lata. W tym momencie mamy za sobą już sto stron, więc nie będę pisać dalej – co prawda nie wydarzenia są tu najważniejsze, ale dzieje się tu tak niewiele, że szkoda by było zawczasu znać szczegóły.

Przez pierwsze sto-dwieście stron wieje nudą, choć na mnie ta stagnacja działała kojąco. Narratorka w każdym rozdziale przedstawia miejsca i osoby, które za chwilę znikają, i nie wiadomo w sumie czemu ma służyć taki poszatkowany obraz. Nie dzieje się prawie nic. Gdy Lucy trafia do miasta, zaczynają się nasuwać porównania do Profesora (który, nawiasem mówiąc, nie zachwycił mnie): trochę słusznie (podobne wątki i sceneria), a trochę nie (ostatecznie Profesor nie dorasta tej powieści do pięt). Sama bohaterka nie budzi sympatii: wydaje się surowa, sztywna, wyniosła (Czytelnik nie powinien mieć zbyt złej opinii o Rozynie; nie była typem złym, nie miała tylko pojęcia, że może być coś uwłaczającego w wyciąganiu z gotowością ręki po wszystko, co w nią wpadało; nie było też żadnego zuchwalstwa w paplaniu bezmyślnie jak sroka), zrzędliwa (Każda z nauczycielek z kolei ofiarowała mi się na swój sposób z propozycją przyjaźni: badałam je jedną po drugiej. Jedna była kobietą zacną, ale poglądy jej były zbyt wąskie, a sfera uczuć zbyt uboga, nazbyt samolubnie myślała wyłącznie o sobie. Następna z kolei była paryżanką, zewnętrznie dość ogładzoną, zepsutą wszakże, wyzbytą wiary, zasad i serdecznych uczuć; po zdrapaniu lekkiego zewnętrznego poloru towarzyskiego ukazała się brudna, odstręczająca treść. (…) trzecia nauczycielka, osoba nieciekawa, bez charakteru, a przynajmniej bez wybitniejszych cech. Wyróżniał ją jedyny rys – posunięte do ostatecznych granic sknerstwo. Któż by chciał się przyjaźnić z taką przyjemną panną?).

Warto jednak przetrwać ten przydługi wstęp: z czasem robi się ciekawiej. Pojawiają się kolejni bohaterowie, okazuje się, że początkowe rozdziały miały jednak sens, lepiej poznajemy Lucy i mamy okazję sprawiedliwiej ją ocenić. Mimo tego co sama o sobie sądzi jest oczytana, inteligentna, bystra, a jej ironiczne uwagi nieraz wywołały mój uśmiech (zwłaszcza moje ulubione sceny rozmów z Ginevrą Fanshave!); znać w nich dojrzałość i dystans do siebie. Z drugiej strony emocjonalnie pozostaje na poziomie nastolatki: jej relacje z mężczyznami cechują się irytującym infantylizmem; sprzeczki, niedomówienia i podchody niczym w gimnazjum, choć jestem w stanie zrozumieć, jaka była tego przyczyna. Nie podobała mi się też egzaltacja, patos sięgający nieraz granic absurdu (Uczucie szczęścia jest glorią, której promienie zsyłają na nas niebiosa. Jest rosą boską, która spada na duszę człowieka w słoneczne letnie poranki z szkarłatnego kwiecia i złocistych owoców raju) – ale dla stałych bywalców bloga nie jest tajemnicą, że nie przepadam za takimi wzniosło-romantycznymi tekstami. Sama akcja też się robi ciekawsza, pojawiają się tajemnice, klimat trochę jak z Jane Eyre, kilka nagłych zwrotów i niespodzianek.

Im dłużej czytałam, tym więcej miałam dla Lucy zrozumienia. To portret głęboko nieszczęśliwej i strasznie samotnej kobiety; portret przejmujący, bo na wskroś prawdziwy – nie bez powodu Villette jest nazywana najbardziej autobiograficzną powieścią Charlotte. I nie chodzi nawet o zapożyczenie z życia wątków romansowych; Charlotte przede wszystkim przelała na karty książki swoje emocje, samą siebie. W połowie tomu miałam poczucie, że siedzi obok mnie i opowiada mi swoją historię; że się zaprzyjaźniłyśmy: ta dojrzała, smutna kobieta i ja. Ale pod koniec znów mnie zaskoczyła: nie, ona tylko pozornie przyjaźni się z czytelnikiem. A naprawdę pozostaje zawsze sama.

Kluczem do tej lektury jest pozbycie się oczekiwań. Bo jeśli będziecie się spodziewać kolejnej XIX-wiecznej powieści, najlepiej osadzonej na prowincji, takiej, w której połowę akcji stanowi „bywanie“ i swatanie – bardzo szybko się zniechęcicie. A byłaby szkoda.

Pierwsze sto stron czytałam tydzień. Na przedostatniej żałowałam, że to już koniec. Ostatnią przeczytałam ze ściśniętym żołądkiem. Zapamiętam Lucy-Charlotte na długo.


Moja ocena: 8/10. 


Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu MG. 

16 komentarzy:

  1. Przepiekna recenzja, ide szukac książki w moich bibliotekach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Miłej lektury, ale uzbrój się w cierpliwość!

      Usuń
  2. Ojej, a ja odnosiłam wprost przeciwne wrażenie, początek czytało mi się dobrze, a potem męczyłam się okrutnie. Może to te oczekiwania wobec lektury spowodowały taki, a nie inny odbiór dzieła. Na mnie sprawiła ona wrażenie przegadanej i rozwlekłej. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja się w sumie nie męczyłam ani na początku, ani potem - czytałam bardzo powoli, bo co chwilę mnie coś odrywało. Ale potem bardziej się zaangażowałam w lekturę i właśnie przestała mi się dłużyć :)

      Usuń
  3. Ostatni akapit Twojej recenzji jest rewelacyjny. Książka już czeka na mojej półce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Mam nadzieję, że Tobie też się spodoba!

      Usuń
  4. Ponieważ po raz kolejny trafiam na Twojego bloga, pora się oficjalnie przywitać:)
    Moje oczekiwania co do tej książki (oparte w sumie na sympatii do jej autorki i okładki) akurat pokrywają się z Twoimi refleksjami, więc tym bardziej po nią sięgnę. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam, witam, bardzo mi miło :)
      Życzę w takim razie przyjemnej lektury!

      Usuń
  5. Interesująca, jednak nie przepadam za powieściami XIX wiecznymi na czele z pania Austen (wiem napisałas, ze to zupelnie inna para koloszy). Dlatego sprobuje poszukac w bibliotekach starszego wydania i bez zobowiazan sobie zobacze czy faktycznie mam prawo uprzedzac sie do ksiazek tylko ze wzgledu na czas ich powstania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba zależy od tego, co ci się w tych powieściach nie podoba :) Bo jeśli ślamazarność, to ta powieść nie ma szans Cię zachwycić :) Jeśli obyczajowość i klimat - to tutaj nie są one aż tak widoczne. A jeśli jeszcze coś innego, to już musisz się sama przekonać :) Chociaż 700 stron Villette jest dość ciężkim materiałem na eksperyment...

      Usuń
  6. Czyli jednak V.Woolf miała racje mówiąc, że to najlepsza, najdojrzalsza książka Charlotte? Sama na razie się nie porywam, wrócę sobie do Jane, odpocznę, bo przez wiktoriańską Gaskell nie przebrnęłam (wiem, że inne, ale...) i zapewne się porwę. Bo do Charlotte przecież się wraca...Zawsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy najlepsza - szczerze mówiąc, nie wiem. Na pewno o niebo lepsza od "Profesora". I od "Shirley". Jane Eyre czytałam po raz pierwszy niestety po obejrzeniu filmu (ubolewam do dziś :( ) i w dodatku dość dawno, ale nie wiem, czy nie podobała mi się bardziej.
      A jeśli chodzi o Gaskell, to ciekawostka - ja też nie przebrnęłam ;) "Północ i Południe" porzuciłam po jakichś 150 stronach.

      Usuń
    2. To oddycham z ulgą, bo troszkę mi ciążyło, że legendarne "Północ i Południe" mi nie pasowało. Zobaczymy jak wyjdzie pani Gaskell biografia Charlotte...

      Usuń
    3. Ja się nie przejęłam, tylko dziwi mnie, skąd tyle zachwytów. Za to "Żony i córki" przeczytałam z przyjemnością, choć fabuła była mocno przewidywalna.

      Usuń
  7. Zachwyciłam się "Villette" od pierwszego rozdziału! Na sam koniec czułam się, jakbym dostała pięścią w twarz... “Jeśli życie ma być walką, to moim przeznaczeniem było toczyć ją w pojedynkę.” - cytat mówi sam za siebie.

    Pozdrawiam,
    Olga
    WielkiBuk.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skłamałabym, mówiąc, że zachwyciłam się od pierwszego rozdziału ;) Ale to zdecydowanie warta przeczytania książka. A zakończenie odebrało mi mowę.
      Pozdrawiam również :)

      Usuń