Małgorzata Napierajowa, Jej mężczyźni
Bardzo lubię książki (i filmy) oparte na prawdziwych wydarzeniach. To śmieszne, bo czytam, żeby oderwać się od rzeczywistości, a z drugiej strony cieszę się, gdy fikcja okazuje się niefikcyjna. Tak czy inaczej, z zaciekawieniem sięgnęłam po poleconą mi przez siostrę książkę Małgorzaty Napierajowej.
Jej mężczyźni to opowieść o Marysi, kobiecie, która mimo wstrząsającego przeżycia z młodości staje na nogi i odnajduje swoje szczęście, co więcej - odnajduje je niejeden raz. Fabuła w ogólnym zarysie daje się przewidzieć, ale nie zmniejsza to znacząco przyjemności czytania. Co więcej, pierwsze strony wstrząsają czytelnikiem. Potem już nie jest tak zaskakująco, ale nie ukrywajmy – w powieści obyczajowej raczej ciężko utrzymać taki poziom napięcia przez cały czas.
Bohaterowie są moim zdaniem świetnie skonstruowani, wiarygodni, budzący sympatię. Główna bohaterka nieraz traci cierpliwość, czym osobiście mnie ujmuje :) Zarówno postacie, jak i tworzone przez nie sytuacje często wywołują uśmiech na twarzy. Powieść wyróżniają też realia – akcja dzieje się w PRL-u. Autorka nie poświęca rzeczywistości lat 80. zbytniej uwagi, tak, jak nie poświęcałaby jej czasom współczesnym, i to mi się bardzo podobało, bo nie przesłaniało fabuły, a jednocześnie nadawało jej nieco oryginalności na tle innych powieści obyczajowych.
Wspomniane na okładce powieści „traumatyczne przeżycia” również nie zajmują zbyt wiele miejsca, choć wciąż czają się gdzieś w tle i powracają w różnych momentach życia głównej bohaterki. Można było poświęcić tej kwestii więcej uwagi, ale to już sprawa autorki – widocznie nie taki był jej zamysł, niech więc tak będzie.
Nie podobał mi się sposób, w jaki Napierajowa traktowała upływ czasu: 12 lat małżeństwa głównej bohaterki to jakieś 150 stron, podczas gdy pozostałe 200 to zaledwie kilka lat (3? 4?). W rezultacie spora część życia Marysi wydawała mi się potraktowana dość pobieżnie, jako wstęp do właściwych wydarzeń, podczas gdy przecież były one (moim zdaniem) równie ważne. Było w tej pierwszej części opowieści sporo powiększeń – konkretne, większe sceny – ale było też mnóstwo czasu, który upłynął nie wiadomo jak i nie wiadomo kiedy – Boże Narodzenie obchodzimy co 30 stron, a w międzyczasie prawie nic się nie dzieje. Miałam przez to wrażenie pobieżności i odczuwałam niedosyt. Reklamowana na okładce „odrobina magii” również mnie nie zachwyciła, bez tego książka podobałaby mi się bardziej.
I jeśli już się czepiam – nie lubię książek pozbawionych rozdziałów. Ale to już kwestia gustu.
Ogólnie lektura bardzo sympatyczna, ciepła, zabawna, napawająca optymizmem – szczególnie, że inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Nie wciągnęła mnie bez reszty, niespecjalnie wzruszyła, nie ubogaciła mnie też jakoś szczególnie, ale mimo to dobrze się bawiłam, a od ostatnich pięćdziesięciu stron już naprawdę nie mogłam się oderwać. Polecam jako przyjemną lekturę na ciemne i zimne wieczory :)
Aha, i najpiękniejsza część książki – wiersz na końcu! Za to dodatkowy punkt.
Moja ocena: 7/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz