Arkady Fiedler, Gujana. Spotkałem szczęśliwych Indian


Arkady Fiedler (1894-1985) to chyba najbardziej znany polski pisarz-podróżnik. Trzydzieści wydanych pozycji mówi samo za siebie. Zaskoczyło mnie natomiast, że pierwszą swoją wyprawę - do Norwegii - odbył dopiero w wieku 31 lat. Może jeszcze wszystko przede mną? Co ciekawsze, wyruszając w swoją ostatnią podróż miał aż 87 lat! A w międzyczasie odbył tych podróży jeszcze 26 - do obu Ameryk, Afryki, Azji, a także po Europie. Z pewnością było o czym pisać.

Z dzieciństwa pamiętam wyblakłe okładki PRL-owskich książek, z szarymi kartkami i bezbarwnymi zdjęciami: Orinoko, Ryby śpiewają w Ukajali, Kanada pachnąca żywicą, Rio de Oro... Z pewnością w tamtej szacie graficznej nie zachęcały i mimo że czytałam dużo i chętnie - po żadną z nich nigdy nie sięgnęłam. Obecnie literatura podróżnicza przeżywa chyba swój renesans. A może po prostu stała się modna? Tak czy inaczej, dobrym pomysłem było wznowienie książek Fiedlera w ramach serii "Biblioteka Poznaj Świat": kolorowe, ładnie i starannie wydane, z pewnością przyciągają uwagę i mają większe szanse na zainteresowanie czytelnika niż te egzemplarze, które ja pamiętam.



Książka została wydana po raz pierwszy w 1968 roku, po podróży do Ameryki Południowej w latach 1963-1964. Autor opisuje spotkania z kolejnymi indiańskimi plemionami, aż dociera do tych ostatnich, jeszcze broniących się przed naporem cywilizacji - Wajwajów. Nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że książka jest bardziej o podróżującym Fiedlerze niż o tych, których na swojej drodze spotyka - a nie tego oczekiwałam. Sięgając po książkę podróżniczą chcę poznać odmienną kulturę, odwiedzić miejsca i ludzi, których w rzeczywistości nigdy nie będzie dane mi zobaczyć. Znacznie mniej interesuje mnie sam podróżujący, który tutaj starał się być chyba w centrum opowieści. Dowiadujemy się, co jadł na obiad (przy czym jest to mało egzotyczny łosoś z ryżem i ziemniakami), jak spał i co robił, i jakoś cały czas brakuje skupienia na świecie zewnętrznym. A gdy już się pojawi, to raczej w postaci opisu flory i fauny (z naciskiem na motyle) - trudno mieć to za złe przyrodnikowi, niemniej jednak taka perspektywa mnie nie zachwyca, zwłaszcza że podtytuł - Spotkałem szczęśliwych Indian - sugeruje, że czegoś się o tych plemionach jednak dowiemy. Tymczasem, o ile autor szczerze podziwia kolejne gatunki motyli, o tyle o ludziach mówi bez ciekawości i niejako przy okazji. Ta tendencja ustępuje dopiero gdzieś koło dwusetnej strony, kiedy to wraz z Fiedlerem docieramy wreszcie do tytułowych "szczęśliwych Indian", Wajwajów. Temu plemieniu autor rzeczywiście poświęca więcej uwagi i czyta się te ostatnie osiemdziesiąt z przyjemnością. Dobre i to.

Jeśli chodzi o język, pierwsze wrażenie - bardzo pozytywne: Fiedler opowiada w sposób żywy, dowcipny, barwny; jednym słowem - trudno uwierzyć, że książka powstała pół wieku temu. To na plus. Daleko tej opowieści do gawędy: narrator szybko przechodzi od jednego obrazu do drugiego, opowieść jest skondensowana, przez co współczesny czytelnik ma wrażenie, że ówczesne tempo życia niewiele się różniło od naszego. Ciekawie w tej kwestii wypada porównanie z książkami Wojciecha Cejrowskiego - gdy on odwiedza Indian, czas się niemal zatrzymuje. Tutaj tego nie ma. Ma to swoje minusy: czytając, miałam nieodparte wrażenie pobieżności i lekkiego chaosu; nim zdążyłam spojrzeć na jeden obraz, narrator już kierował moją uwagę na następny. Świat można było zobaczyć, a nie się w nim zanurzyć i go poczuć, i tej ogólnej atmosfery bardzo mi brakowało. Nie można za to odmówić autorowi imponującej wiedzy ogólnej, właściwej wykształconym ludziom poprzednich pokoleń, ujawniającej się w sposób nienachalny, głównie w ciekawych porównaniach, i czyniącej książkę bardziej interesującą.

W trakcie lektury irytowała mnie postawa podróżnika, który trochę z góry patrzył na otaczających go Indian, z wyczuwalną kpiną mówił o adwentystach, nie szczędził sarkazmu w swoich obserwacjach. Po co ta ciągła postawa wyższości? No i drażniące, trochę bezczelne uwagi dotyczące wszystkich spotkanych kobiet - czy naprawdę żonaty mężczyzna musi oceniać wdzięki każdej przedstawicielki płci przeciwnej, jaka tylko znajdzie się w zasięgu jego wzroku? Wydaje mi się, że niekoniecznie, ale może się mylę.

Lektura jest interesująca, ale momentami drażni. Spodziewałam się czegoś więcej. Autor nie wzbudził mojej sympatii, więc po kolejne książki już raczej nie sięgnę. Tej przyznaję 6/10.

3 komentarze:

  1. Oj, sięgnij, sięgnij, choćby po Madagaskar...

    OdpowiedzUsuń
  2. No nie wiem, na razie się zraziłam. Może za jakiś czas...

    OdpowiedzUsuń
  3. W obecnych czasach mamy przeogromny wybór literatury podróżniczej, więc Fiedler nie jest tak często czytany jak kiedyś, gdy był mniejszy wybór. Ja też go teraz nie czytam, ale mam do niego ogoooooomny sentyment. Jak byłam w podstawówce mieliśmy w domu jego książke o Nowej Gwinei i ją czytałam chyba z 8 razy. NIe bardzo pasował mi jego język, ale chciałam uchwycić wszystkie szczegóły z tamtych miejsc. Pamiętam straszne fotografie, które przeglądałam setki razy i odpływałam w tamte miejsca. Tak teraz sobie pomyślałam,że to nie chyba od Fiedlera zaczęła się moja fascynacja światem i jego miejscami, ludźmi, innymi kulturami. Pozdrawiam i uciekam, bo zamiast iść do kuchni siedzę i mysle o Fiedlerze i moich podrózach... ach sie rozmarzyłam

    OdpowiedzUsuń