Dziś bez zdjęcia, bo chyba już się tej książki pozbyłam. Jakaś ostatnio jestem roztrzepana... W każdym razie będzie o Mofongo Cecilii Samartin. Jedna z wielu książek wyszperanych na
wyprzedaży. Zadziwiająco krótko czekała na półce :) Kolejna z
nurtu „z gotowaniem w tle“, po którym raczej niewiele się
zwykle spodziewam i którego można mieć już serdecznie dość. Ja nie mam, bo po pierwsze, czytałam takich niewiele (KuchnięFranceski, Kroplę oliwy i to chyba tyle), a po drugie – kocham jeść
i kocham gotować, więc o jedzeniu mogę dużo. No i tym razem to nie Włochy ani Grecja (!).
Głównym bohaterem jest
dziesięcioletni chłopiec z wadą serca. Nie może biegać i jest
mniejszy od pozostałych dzieci; poza samotnością musi znosić
także prześladowania Keitha. Najlepszym momentem każdego dnia są
odwiedziny u babci: to do niej przychodzi po szkole, by porozmawiać,
odpocząć, a z czasem... niespodzianka! nauczyć się gotować.
Sięgnęłam po tę książkę, bo
bardzo kiepsko się czułam i nie miałam siły na rozpoczętą już
wymagającą Procedurę, która jeszcze dzień wcześniej wzbudziła
mój zachwyt. Do Mofongo podeszłam
sceptycznie, ale po parudziesięciu stronach szczerze polubiłam
Sebastiana, a trochę później także jego babcię. Bardzo podobało
mi się małżeństwo Glorii i Deana, rodziców chłopca.
Powieść jest trochę zbyt wygładzona,
przewidywalna, ale przyjemna. I ciepła, mimo że przez większość
czasu wszyscy się kłócą. Wzrusza – choć to tanie wzruszenie;
nie trzeba być mistrzem pióra, żeby poruszyć czytelnika historią
o ciężko chorym chłopcu. Poza tym zupełnie niepotrzebny był moim
zdaniem motyw nawiedzającej głównego bohatera tajemniczej
staruszki. I wiele, wiele zbędnych porównań (ale w drugiej połowie
już jakoś mniej rzucały się w oczy). A na koniec tej
zachęcającej wyliczanki dodam jeszcze, że kiedy tylko pomyślałam
sobie: „O nie, za chwilę będzie jakieś wspaniałe porównanie
ludzi do jedzenia, a życia do gotowania“ - dokładnie tak się stało
;)
Nie wiem, jak podsumować te wywody –
Mofongo to moim zdaniem dość przeciętna książka i na pewno nic
nie stracicie, jeśli jej nie przeczytacie. Ale czytało się
przyjemnie, więc jeśli macie ochotę na lekką bajeczkę, albo
macie piętnaście lat, albo dopadł Was wirus i na poważniejsze
lektury nie macie siły, to polecam :) Zwłaszcza jeśli lubicie
gotować. Albo jeść. Jak ja :D
Na końcu jest całkiem pokaźny zbiór
przepisów (za to nie ma spisu, powinien być). Chciałam zrobić
zupę fasolową, ale potrzeba papryki pimento (oprócz zwykłej). Nie
uda mi się też raczej przygotować pieczonej koziny. Krem kokosowy
wygląda jeszcze zachęcająco. I jakbyście nie wiedzieli, jak
przyrządzić siedmiokilogramowego prosiaka, to autorka również w
tej kwestii spieszy z pomocą.
UWAGA! Jeśli chcecie czytać powieść,
przepisy zostawcie sobie na koniec. Nie wiadomo po co każdy z nich
został poprzedzony fragmentem powieści, w którym się pojawia
(mimo że nie ma to znaczenia i mimo że niektóre pojawiają się
kilka razy). Przeglądałam sobie przepisy wcześniej i trafiłam akurat na
taki z samego końca... więc w 1/3 książki wiedziałam już, jak się skończy. Hm.
Moja ocena: 6/10.
Cecilia Samartin, Mofongo
Wydawnictwo Bukowy Las
Znajdziesz mnie też na Facebooku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz