Drugi tom Trylogii kosmicznej jest
bezsprzecznie najlepszy (pierwszy TU). Piszę o nim osobno, bo próba zawarcia
wrażeń ze wszystkich trzech części w jednej notce musiałaby się
skończyć albo najdłuższym postem w historii internetu, albo
potraktować powieści po macoszemu. A byłaby szkoda. Zresztą Lewis
we wstępach zaznacza, że każdą z nich można czytać osobno, i
faktycznie każda jest inna, choć łączy je główny bohater.
Tym razem Ransom dobrowolnie wybiera
się w kosmiczną podróż. Nie wie po co, wie, że musi. W czymś na
kształt trumny zostaje przeniesiony na Perelandrę – Wenus – i
jeszcze raz staje wobec całkiem niespodziewanej rzeczywistości.
Zadanie ma trochę ułatwione, ponieważ tu także może się
porozumieć językiem, którego nauczył się od hrossów. Mimo to
szok, nazwijmy to: kulturowy, jest ogromny. Poznając planetę i
rozmawiając z Panią, cały czas zastanawia się, jaka jest jego rola
w tym nowym świecie. Czemu został tu przysłany, jakie zadanie ma
wykonać?
Niepewność trwa długo, choć
pierwszą wskazówką jest zaskakujące i niezbyt
przyjemne spotkanie z Westonem. W pierwszej chwili zakrawa to na
kpinę: jaka jest szansa, że dwóch tak naprawdę obcych sobie ludzi
spotka się przypadkiem na dwóch różnych planetach w kosmosie? Ale
nauczona lekturą pierwszego tomu, niezrażona czytałam dalej –
później nie wydaje się to już takie naciągane.
Wenus przypomina utracony Raj. Wszystko
jest niewypowiedzianie piękne, owoce niesamowicie pyszne i dające
zupełnie nowe uczucie nasycenia; ludzkie zmysły i słowa bardzo
nieudolnie wtłaczają niezwykłe doświadczenie w ciasne formy
i wyobrażenia, co prowadzi do pewnej przesady w obrazowaniu (Na
Ziemi o jeden łyk tego soku toczono by wojny i zdradzono swe kraje),
ale tak przecież się objawia bezsilność, którą z pewnością
odczuwał Ransom, próbując opowiedzieć Lewisowi o tym, co przeżył
i widział.
Autor przedstawia alternatywną
historię kuszenia w Raju. Piszę: alternatywną, choć tak naprawdę
ta nowa nie mogłaby się odbyć bez pierwszej, ziemskiej.
Towarzysząc bohaterom, przeżywamy wszystko w tej nowej
perspektywie, ale jednocześnie mamy szansę poczuć się jak Ewa. Kuszenie jest niesamowite: tak wiarygodne, przebiegłe,
inteligentne; wszystko właściwie zgodne z prawdą – co prawda
wybiórczo potraktowaną, ale jednak prawdą. Zły duch żeruje na
dobrych pragnieniach Pani, manipuluje jej posłuszeństwem i wiarą w
przerażający sposób. I nie można sobie nie zadać pytania: czy
naprawdę bylibyśmy na jej miejscu mądrzejsi, silniejsi, odporni na
namowy węża? Przedstawiając całą sytuację tak drobiazgowo
(dyskusje ciągną się przez wiele stron i wiele dni) i rzucając na
nią nowe światło, Lewis zmusza do refleksji? Uświadamia –
tak jak w moich ulubionych Listach starego diabła do młodego –
istnienie złych duchów, całą grozę walki duchowej. I choć tym
razem w rozmowie biorą udział trzy, a nie dwie osoby, Bóg milczy.
Za to człowiek jawi się jako istota naprawdę wyjątkowa, obdarzona
ogromną godnością i odpowiedzialnością.
Niektóre momenty, zwłaszcza kiedy już
damy się wciągnąć, są naprawdę upiorne (jak choćby: Abyście mieli śmierć
i mieli ją w obfitości). Ciężko mi to nawet ubrać w słowa, ale
kiedy Lewis przedstawia zło, ja je niemal namacalnie czuję. Tak
samo jak samotność Ransoma, grozę całej sytuacji. W ogóle
zapominam, że to książka. I autor zresztą był bezpośrednio zaangażowany w całą opowieść, co sprawia, że
banalny epitet „prawdziwa“ nabiera całkiem nowego znaczenia.
Starcie dwóch zupełnie różnych
uczonych, dwóch „wybrańców“ – jednego samozwańczego,
drugiego pokornie wszystkim zachwyconego (ale wcale nie irytującego),
jest fascynujące. Z religijno-filozoficznej dyskusji wyłania się
obraz wykoślawionej religijności, ale poglądy Złego są
interesujące i nie mają nic wspólnego z powszechnym dzisiaj, płytkim
„Kościół nie, bo księża mnie denerwują“. Tak naprawdę
każde słowo warte jest rozważenia, na każde pytanie można by
odpowiedzieć rozprawą, nad każdą sceną można się zatrzymać.
Pada bardzo wiele mądrych słów i choćby dla nich warto powieść
przeczytać. Ale to o wiele, wiele więcej niż garść mądrości.
To wstrząsający zadowolonym z siebie chrześcijaninem obraz
silnego, niezwykle inteligentnego zła, to pochwała człowieka, to
przepiękny nowy świat, to wreszcie nowe spojrzenie na coś, co,
wydawało by się, wszyscy znamy, a nad czym mało kto się głębiej
zastanawia. Ważna, mądra, piękna opowieść. I choć Lewis wytrąca
nam z ręki klucz do interpretacji, zastrzegając, że opowieść
jest fikcją i postacie nie są żadnymi alegoriami, łatwo
przymierzyć wszystko do świata, który znamy.
Tworząc Malakandrę i Perelandrę,
autor wyraźnie nawiązywał do tradycji, mitologii, archetypów:
Mars zimny, Wenus gorąca; na Marsie mech i skaliste drzewa, na Wenus
soczyste owoce, których smaku nie da się wyrazić słowami; na Marsie – zwykłe stałe lądy, podczas gdy na Wenus jedyny stały ląd jest niezamieszkany, a wszystko
inne płynie i stale się zmienia. Zaskoczyło mnie, jak zręcznie
splata Lewis mitologię z wiarą w jedynego Boga, jak zupełnie mu
ona nie przeszkadza, więcej nawet, jest ważnym i pięknym elementem
ogromnej całości.
Fantastyka, fikcja, Marsjanie,
Wenusjanie i podróże kosmiczne – a jednak to jedna z
najprawdziwszych, najbardziej realistycznych książek, jakie znam.
Na pewno będę do niej wracać.
Gorąco polecam.
Moja ocena: 9/10.
Clive Staple Lewis, Perelandra
(Trylogia kosmiczna, t. 2)
Wydawnictwo Media Rodzina
PS I żarcik filologa w środku tekstu,
ubawiłam się :D Ransom próbuje wyjaśnić różnicę między
Malakandrą i Perelandrą: Mówił, że Malakandra działał nań jak
stopa wierszowa iloczasowa, a Perelandra jak stopa akcentowana.
Mam
nadzieję, że nie zdradziłam za dużo ;)
Znajdziesz mnie też na Facebooku
O rany, jak to się stało, że ja o tym nie słyszałam? Wydaje się to być idealnym dla mnie połączeniem!
OdpowiedzUsuńNie wiem, jak to się stało, ale dobrze, że już się zmieniło :)
UsuńKocham Lewisa całym sercem za 1. Listy starego diabła...2. Trylogię międzyplanetarną. No uwielbiam!
OdpowiedzUsuńListy są genialne! Niedługo planuję wrócić :)
Usuń