Mars oczami Lewisa


Bardzo cenię Lewisa jako humanistę i autora książek religijnych, których mam już całkiem pokaźną kolekcję: genialne Listy starego diabła do młodego, wspaniały Zaskoczony radością, przejmujący Smutek, bardzo mądre Cztery miłości i kilka innych. Bardzo byłam ciekawa Lewisa beletrysty. Opowieści z Narnii podobały mi się, choć nawiązania do Ewangelii były, hmmm, mało subtelne. Ale to w końcu cykl dla dzieci. Jak wypadła fantastyka dla dorosłych?


Na początek wyjątkowo parę słów na temat wydania, bo nie chcę potem psuć podniosłego nastroju ;) Duży format (B5) w połączeniu z objętością (780 stron) sprawia, że czytanie tej książki w pozycji innej niż przy stole staje się męką. Całość klejona, więc wiadomo – zamyka się sama. Komfort czytania bliski zeru. Wydawnictwo najwyraźniej bało się, że nikt nie będzie chciał płacić za trzy osobne powieści, i wypuściło na rynek skondensowaną wersję, choć Lewis zaznacza na początku każdego tomu, że można je jak najbardziej czytać oddzielnie i traktować jako autonomiczne dzieła. W dodatku nazwisko autora na okładce jest słabo widoczne (na naszym egzemplarzu srebrne litery już się wycierają i niedługo zupełnie znikną), za to w oczy rzuca się informacja, że to „książka autora Opowieści z Narnii“. A wydawałoby się, że Lewis jest na tyle znanym i cenionym pisarzem, że jego nazwisko powinno wystarczyć, by sprzedać powieść i nie oszczędzać na wydaniu. Za to całość można mieć już za 49,99 ;)

A teraz do rzeczy. 

Głównym bohaterem jest Ransom, doktor filologii w średnim wieku. Podczas wakacyjnej wędrówki trafia do chatki na odludziu i w jednym z jej mieszkańców rozpoznaje dawno niewidzianego kolegę ze szkoły – jednego z tych, których zawsze nie cierpieliśmy, co nie przeszkadza nam w entuzjastycznym powitaniu po latach. Trudno określić, czy historia skończy się dla niego dobrze, czy nie: na pewno od tej chwili wszystko się zmieni. Na zawsze. Jak bardzo – tego nie wie ani on, ani jego kumple, ani oczywiście czytelnik.

Następnego dnia Ransom budzi się na dziwnym statku kosmicznym i w przypływie oburzenia, szoku i przerażenia zwraca się do Devine'a (tego wspaniałego kolegi) słowami: Co masz na swoje usprawiedliwienie?. Prawda, że dobrze wychowany Anglik? Lecą na Malakandrę, to znaczy Marsa. A tam – świat, o jakim nam się nie śniło. Wielkie góry, zagłębia pełne dziwacznej roślinności, zimne powietrze i gorące wody, jedzenie na wyciągnięcie ręki i trzy gatunki dziwnych rozumnych stworzeń, które nawet nie mają słowa oznaczającego „zło“. Ransom powoli i bardzo ostrożnie wchodzi w ten świat, poznaje zamieszkujące go istoty, uczy się w nim żyć.

Pierwsze parędziesiąt stron jest trudne. Autor wystawił na poważną próbę wiarę czytelnika w inteligencję głównego bohatera, dialogi są tragicznie sztuczne, styl też budzi zastrzeżenia: Lewis powtarza się, jakby napisał wszystko i ani razu tego potem nie przeczytał; na przykład na pierwszej stronie mamy takie dwa zdania:
Nie tracił czasu na rozglądanie się po okolicy, lecz od razu ruszył w drogę zdecydowanym krokiem wędrowca, który zbyt późno spostrzegł, że tego dnia będzie musiał przejść więcej, niż zamierzał.
i:
Maszerował zdecydowanym, szybkim krokiem, nie rozglądając się wiele wokół siebie, jak człowiek próbujący skrócić sobie drogę zajmującym rozmyślaniem.

Na innej stronie (w tym samym akapicie):
Ransom rozejrzał się i utwierdził w przekonaniu, że jego narząd wzroku został czasowo lub trwale uszkodzony.
i, tam ta ra ram tam tam :
Utwierdziło go to w przekonaniu, że jego wzrok został czasowo lub trwale uszkodzony.
Hmm...

Tłumacz też zasłużył na uwagę, bo co chwilę trafiamy na cuda w stylu „coraz bardziej cicho“ i „bardziej smutny“.

Na szczęście kolejne strony przywracają z nawiązką wiarę w Lewisa. Kiedy już bohaterowie przestają rozmawiać (bo nie ma z kim), ze strony na stronę robi się lepiej. Opisy Malakandry są piękne i fascynujące. Świat stworzony przez Lewisa trwa poza czasem, przypominał mi pod tym względem W dół, do ziemi Silverberga – w obu tych przypadkach zupełnie nie ma znaczenia, że powieści mają już swoje lata (Z milczącej planety powstała przed II wojną światową), bo na obydwu planetach czas płynie nieskończenie wolniej i wszystko toczy się swoim rytmem. 

Ransom odczuwa głęboki, autentyczny zachwyt wszystkim, co poznaje. A czytelnik daje się wciągnąć i zachwyca się razem z nim. Świetnym zabiegiem było też wejście samego autora do książki: Lewis jest w niej narratorem i opowiada nam historię, którą usłyszał bezpośrednio od bohatera. Opowiada z takim zaangażowaniem, jakby sam odbył tę podróż. Aż chce się wierzyć, że Mars zamieszkany jest przez bardzo mądre, zachwycająco proste, skromne i wstrzemięźliwe hrossy, zdolne pfilftryggi i niesamowicie inteligentne sorny.

Powieść zawiera wiele cennych uwag (na przykład ciekawe spostrzeżenie: Dwie sprawy szczególnie ich [sorny] zdumiewały. Jedna, to niewiarygodnie wielka (według nich) ilość energii, jaką ludzie zużywają na tworzenie i posiadanie rzeczy. A te słowa zostały napisane 80 lat temu!). Piękne jest między innymi to, że w zasadzie pobyt Ransoma na Malakandrze wydaje się niczemu nie służyć. On po prostu tam jest, chłonie, uczy się. 

W tym mitycznym świecie Lewis mógł bez obaw umieścić pierwotną mądrość, która wszędzie indziej wydałaby się sztuczna i nadmuchana. Czyta się wspaniale: piękne to i budzące tęsknotę. Gdzieniegdzie pojawiają się także nawiązania literackie do innych powieści fantastycznych, klasyki, mitologii. Science fiction to tylko kostium, w który autor ubrał wspaniałą filozoficzną powieść o naturze inteligentnych stworzeń, istocie życia i śmierci, o dobru i złu, Bogu i innych duchowych istotach.

Na koniec fragment o przeżywaniu wszystkiego tylko raz. Czy potrafimy tak?

Przyjemność dojrzewa w pełni tylko wtedy, gdy się ją pamięta. Ty, Hmen, mówisz tak, jakby przyjemność była jedną rzeczą, a pamięć inną. A to jest jedna rzecz. (…) To, co nazywasz pamiętaniem, jest ostatnią częścią przyjemności, tak jak krah jest ostatnią częścią poematu. Kiedy się spotkaliśmy, ty i ja, spotkanie było bardzo krótkie, było niczym. Teraz, kiedy je wspominamy, stało się czymś. Ale wciąż niewiele o nim wiemy. To, czym się stanie, kiedy będę je wspominał, kładąc się, by umrzeć, czym stanie się przez te wszystkie dni od dzisiaj, to jest nasze prawdziwe spotkanie. Tamto jest tylko początkiem. Mówisz, że w waszym świecie też są poeci. Czy nie uczą was tego?
(…)
Najwspanialszy werset staje się w pełni wspaniały jedynie dzięki wszystkim wersetom, jakie po nim następują; jeśli do niego wrócisz, stwierdzisz, że jest mniej wspaniały, niż pomyślałeś. Zabijasz go w ten sposób. Mówię, rzecz jasna, o dobrym poemacie.

Moja ocena: 8/10

C. S. Lewis, Z milczącej planety (Trylogia kosmiczna t. 1)
Wydawnictwo Media Rodzina


Znajdziesz mnie też na Facebooku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz