I wszystko mieli wspólne

Torgny Lindgren, Miód trzmieli
Oficyna Literacka, seria Mit i tabu w prozie światowej

Torgny Lindgren (ur. 1938) to wielokrotnie nagradzany szwedzki pisarz, którego twórczość jest w Polsce (jeszcze?) mało znana. Miód trzmieli, powieść stosunkowo nowa (1995), to krótki, ale bardzo ciekawy tekst; raczej mit niż tabu, parabola, historia bez miejsca (choć w odludnym zakątku Szwecji) i bez czasu.


W warstwie fabularnej to historia (choć trudno mówić o historii, skoro czas niemal stoi w miejscu) dwóch braci mieszkających na odludziu: w niewielkiej odległości od siebie, każdy w swoim domu, oddzielenych zasypanym rowem jak lustrem. Trwają tak od lat w stanie przedziwnej równowagi, nienawidząc się nawzajem, a jednocześnie nie mogąc bez siebie żyć (Gdybyśmy nie mieli siebie nawzajem, nie wiem, naprawdę nie wiem...), pogrążeni we własnej agonii czekają na śmierć tego drugiego.

Nie ma tu „tego złego“ i „tego dobrego“, na dobrą sprawę niezmiernie ciężko w ogóle ich od siebie oddzielić; niby zupełnie różni, są jednak do siebie podobni, a choć mieszkają osobno, wszystko mają wspólne: kochają jedną kobietę, opiekują się jednym kotem, mają jednego syna. I ten sam cel: przetrwać odrobinę dłużej. Próba sił trwa tak długo, dopóki nie pojawia się postać z zewnątrz, pisarka pracująca nad książką o świętym Krzysztofie. Początkowo mieszka u Hadara, jednak szybko staje się łączniczką pomiędzy dwoma domami, kolejną wspólną własnością, opiekunką obu mężczyzn, a także – impulsem z zewnątrz, którego potrzebowali. Kobieta daje się wciągnąć w ich ciemny, zatęchły mikrokosmos, na chwilę staje się częścią ich opowieści, w końcu udaje jej się przełamać impas: jak deus ex machina zaburza wieloletnią równowagę i pozwala historii wreszcie się zakończyć. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej nierzeczywista, nieprawdziwa wydaje się ta postać razem ze swoim świętym Krzysztofem przewijającym się przez całą książkę. Dzięki niej wymowa całości nie jest tak przytłaczająca, cierpienie, smutek, złość, nienawiść zostają złagodzone jej obecnością i dobrocią.

Relacja braci jest nieprawdopodobna i makabryczna: ich wzajemne uzależnienie i jednoczesna walka determinują wszystko – wszystko inne, łącznie z życiem ich syna, schodzi na dalszy plan. Dlatego też nie da się odbierać treści Miodu trzmieli dosłownie: jest zbyt przerysowana, by mogła być prawdziwa. Jest też po szwedzku surowa, brutalna, oszczędna, naturalistyczna, a raczej  nazwijmy rzecz po imieniu – obrzydliwa (w wersji light: Gdy mówił, wyjął z ust rozżuty kęs i potrzymał w dłoni, po czym włożył z powrotem do ust; wersja hard: zjadanie ropy uzbieranej z rozgrzebanych wrzodów).


Dla mnie to opowieść o oswajaniu śmierci, walce z nieuniknionym, samotności, cierpieniu, poznawaniu siebie... tyle tematów na zaledwie stu sześćdziesięciu stronach. To w dodatku opowieść dobrze napisana. Początkowo zdania wydawały mi się zbyt krótkie, suche, wystudiowane – jednak gdy Hadar przywozi pisarkę do swojego domu na odludziu, język się zmienia: jakby tamten świat na zewnątrz był sztuczny, a przestrzeń życia dwóch braci – prawdziwa. To ciekawa, choć według mnie przesadzona książka, jeśli nie o ludzkiej naturze – bo na to jest zbyt jednostronna – to przynajmniej o jednym z jej aspektów. Gdy znów będę miała ochotę zanurzyć się w zimny, mroczny świat, z pewnością sięgnę po prozę Lindgrena. 

3 komentarze:

  1. Witaj, dodałem Twego bloga do obserwowanych, zapraszam do siebie na Imperium Lektur, pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, już pisałeś. Byłam na Twoim blogu, trzeci raz już mnie nie zapraszaj.

      Usuń
  2. Przeczytałam i zadumałam się. Niby to nie jest literatura, którą lubię, ale coś mnie zainteresowało. Zaintrygowało. Hmm.
    Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń