Piątkowe spotkanie z poezją - Marija Knežević


Marija Knežević (ur. 1963) jest przede wszystkim serbską poetką (wydała siedem tomów), ale też eseistką, tłumaczką i autorką powieści Ekaterini. Podobno tomik Ulicznice można czytać jako miejską sagę przełożoną na język bluesa (cytat z ostatniej strony). Cokolwiek to znaczy, utwory są ciekawe: z jednej strony wydają się intelektualne i dość zimne, z drugiej – przejmujące, nawet te pełne przekleństw, które zwykle całkowicie uniemożliwiają mi cieszenie się literaturą.


Pierwszym, co się rzuca w oczy, jest długość tych wierszy: tylko jeden zmieścił się na pojedynczej stronie, wiele z nich zajmuje trzy albo nawet więcej kart. W pewnym sensie są epickie: opowiadają świat w sposób nie do końca właściwy poezji. Przewijającym się wciąż tłem jest ulica – stąd wcale niejednoznaczny tytuł. Wiersze są zakorzenione we współczesnych wydarzeniach, a jednym z głównych tematów jest poczucie samotności i wyobcowania.

To nie są łatwe utwory – ani ze względu na długość, ani ze względu na dość wymagający język. Zawierają za to ciekawe myśli:
Tylko wieczność jest oczywista
Resztę można sobie wyobrazić.

I intrygujące obrazy:
Znieruchomiała figura z oddechem
I jakim takim krwiobiegiem.
Lekko unosi głowę ku niebu,
Ponieważ jest absolutnie
Nieistotne czy będzie padał deszcz.

Są inne i z pewnością warte poznania.
Ze względu na objętość tekstu dziś tylko jeden wiersz na koniec:

Inka

Nie zdążyłam się zestarzeć.
Pokonałam jedynie tych kilka
Stuleci, kiedy ganiałam po lasach,
Wspinałam się z chłopakami na wzniesienia
Skąd najlepiej można zobaczyć
Jak się dorośli całują.

Mój naród ubrany był w kolor złota
I kurzu. Dlatego kłanialiśmy się słońcu.
Z piór papugi robiliśmy szpilki do włosów.
Żółte, czerwone i zielone owoce
Przyrosły nam do dłoni niczym krople
Wodospadu na ustach – nie istniał przecież
Rytuał obiadu.

Żyliśmy w niebycie słów na
Obuwie, zegarek, miłość.
Chłopcy nauczyli mnie wtedy wysokich tonów
Pojedynczych dotknięć pampasów i stóp.
Żyliśmy pod dyktando dźwięku.
Żadnego opisu. Tylko szczebiot.
A kiedy kondor okazał nam cześć
Nową odsłoną swojego lotu,
Nieruchomi, wstrzymywaliśmy oddech.
Nic prócz piękna nie mogło
Nas tu zatrzymać, póki istnieliśmy.

Później, kiedy już nas wytrzebili i nazwali
Cywilizacją, zachwycali się starym
Odmierzaniem czasu,
Ich smętni poeci śpiewali
O dawnym szczęściu promiennego narodu
Zgłębiali też to co nazywają
Idealną formułą rządzenia.

Nie zdążyłam być smutna.
Życie ucięło grozę
Krótkim ruchem.
Szabla jest bardziej obłąkana od ręki którą włada.
Jednak, gdy pomyślę o wyszkolonych wężach
I cesarskich misach z wyszukaną trucizną
Od przywileju powolnego końca
Lepsza jest szybkość pospolitej śmierci,
Ciepła rzeźnia od izolatki sarkofagu.

Chłopcy i ja wciąż uśmiechaliśmy się do słońca.
Bogini ostateczności wykonywała taniec
Lekkich skoków z głębi oceanu na skały:
Warto dożyć jej salta
Z obłoków hop na grzbiet lamy
I z powrotem zawsze inaczej.

Ludzie koloru mleka jęczeli
Zapewne z wysiłku
Od zamachów ostrych i ciężkich
Wielce nieszlachetnych metali,
Płonących stosów,
Ciężaru ubiorów ze złota.

Lecz skończył się także ten spektakl
Po to by przyszli wspominali
Doskonałą scenografię.

Niebo jest teraz czyste, jeszcze piękniejsze.
Kondor nadal wykonuje swój lot
Z dawnych czasów cichych, promiennych dzieci.
Po czym nagle znika wystraszony
Nieznanym dźwiękiem zawodzenia.
To, mówią, jakaś królowa płacze
Myśląc że jej bóg ją każe
Bo czas mija, a mąż utrudzony
Ciągłymi podbojami nie może dłużej
Czekać na następcę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz