Mateusz
Marczewski, Niewidzialni
Wydawnictwo
Czarne
W
zeszłe wakacje czytałam już jedną książkę o Aborygenach.
Ta w niczym jej nie przypomina. I nie potrafię jednoznacznie
określić, czy to dobrze, czy źle. W jednym obie opowieści są na
pewno zgodne – to kultura, która ginie.
Marczewski
zaskakuje już na pierwszych stronach. Od razu pokazuje, że to nie
będzie historia o „biednych, pokrzywdzonych Aborygenach“.
Oczywiście, są biedni. I są pokrzywdzeni. Ale w spojrzeniu autora nie
ma litości, raczej trzeźwy – a nawet brutalny – osąd. Pierwszy
zbiorowy portret: Śmierdzą i przechodzą grupami jak ciemny, ale
silny gatunek budzący jednocześnie strach i politowanie (…). Są
jak dzieci. Zepsute, ogłupiałe kolorową okładką świata, który
nastał. To chyba nie do końca to, czego zwykle się spodziewamy po
książkach, które mają ocalać, wydobywać z cienia?
Marczewski
pisze między innymi o tym, jak Aborygeni próbują się wpasować w
nowy świat: sprzedając obrazy, oprowadzając turystów po świętych
miejscach. I jak sami przyczyniają się do uśmiercania własnej
kultury: malarstwo dawniej naładowane znaczeniami teraz jest puste i
płaskie – bo biali i tak nie widzą różnicy między pełnym treści
obrazem a przypadkowym zestawieniem kropek w odpowiednich kolorach. Kilka scen sprawia wrażenie, jakby istniała tu jakaś koegzystencja, ale w
rzeczywistości biali i czarni żyją tylko obok siebie, a nie ze
sobą.
To
smutna książka. Rdza spalonej ziemi, brud, alkohol,
narkotyki, wegetacja – takie są moje pierwsze skojarzenia z
przedstawionym przez autora światem rdzennych Australijczyków.
Okropna jest myśl, że biali ludzie, goście na tej ziemi, przybyli
przecież tak niedawno, tak skutecznie zepchnęli na margines
wielowiekową, piękną i bogatą kulturę, pozbawili praw tych, do
których ten świat należał.
Marczewski,
młody poeta i pisarz, nie zachwycił mnie jako reporter. Podczas
lektury pierwszych stron w głowie kłębiły mi się myśli: że
styl zbyt patetyczny, przeładowany, zwłaszcza jak na literaturę faktu –
jakby autor silił się koniecznie na piękny, literacki język pełen
metafor. Osobiście wolę reportaże pisane prosto i przejrzyście.
Forma przytłacza treść, wielosłowie męczy. Na przykład taki
fragment, cztery zdania mówiące w kółko to samo: Zaobserwowane i
znamienne: oni tylko rejestrują powstały problem i egzystują z
nim. Jest problem, więc trzeba z nim żyć. Żadnej próby naprawy
świata, żadnego sprzeciwu. Biegły operator skalpela jakimś cudem
usunął z tego zbiorowego ciała niewielki narząd, komórkę, która
kazała golemowi działać. Ten operator usunął im nerw sprzeciwu.
Moje pytanie w takich sytuacjach zawsze brzmi: czy autorowi tak
bardzo podobają się wszystkie jego sformułowania, że nie potrafi
wybrać jednego i na nim poprzestać, czy może nie ufa inteligencji
czytelników i woli powtórzyć wszystko kilkakrotnie? Bardzo mnie
też do siebie zraził opisem tańczących Aborygenek (Wielkie babska
o ogromnych, ciężkich tyłkach, w poszarzałych od słońca i brudu
sukienkach z początku kołysały się lekko (…). Ich dupska
kołysały się równomiernie, ramiona o ciemnej, nabitej jak bochny
skórze uniosły się w górę (…). To były rześkie, falujące
kawały tłustego mięsa okryte ciemną skórą (…). Były w niej
dzikość i piękno, ale piękno, którego nie mogliśmy objąć).
Cóż, taka jestem delikatna. No i majstersztykiem było pół akapitu o tym, jak
autor dłubie w nosie :D Zacytuję Wam, a co! Na wewnętrznych ściankach nosa najpierw
gromadzi się cieniuteńka warstwa wilgoci i śluzu, który zastyga.
Ta warstwa zaczyna nieznośnie dokuczać. Wkładam palec i delikatnie
wyłuskuję zielonkawą błonkę. Wcale nie jest wilgotna. Łamliwy
kawałek odrywa się od palca i opada w dół. Znika pomiędzy trawami. W nosie pieczenie. Znów wkładam palec. Czubek pokryty jest
smużką krwi.
Marczewski nieustannie zderza ze sobą te dwa światy: tradycję i cywilizację, wciąż przypomina, że wszyscy tu żyją w rzeczywistości pełnej metalu i plastiku: ramiona (…) uniosły się w górę, w stronę nieba i elektrycznych lampek; Muzyka się urwała (…). Rozległy się oklaski przytłumione, niedorosłe (…). MD ocierał ręcznikiem pot z czoła, bo muzyka wyssała z niego wszystko. Wokół były stragany. Celowo niszczy obrazy, które mogłyby być piękne, sprowadza czytelnika na ziemię, odziera ze złudzeń. I nie podoba mi się to, bo wolę czytać o ludziach żyjących tak samo jak ich przodkowie, w zgodzie z naturą i sobą nawzajem. I nie chcę się na to zgodzić, bo szukam w tych książkach świata innego, nieznanego, tajemniczego. I muszę przyznać autorowi rację, bo przecież chcę znać prawdę. A prawda jest taka, że świata jednoznacznie pięknego, czystego, prastarego – nie ma. Są dzieci bezmyślnie wgapione w telewizory, jest młodzież wyrażająca bunt alkoholem, bo na jakiekolwiek działanie brak im sił. I chęci. Są resztki dawnego świata zaśmieconego naszą „kulturą“.
Niewidzialni to na pewno ważna i
interesująca książka, choć mnie nie zachwyciła. Jeśli w ogóle
możemy tu mówić o zachwycie. Okazuje się, że Australia to
miejsce jak każde inne, tylko tutaj zjawiska występujące na całym
świecie przygnębiają jeszcze bardziej. Spod szarości i
bylejakości przebijają czasem jakieś elementy dawnej kultury –
polowanie, muzyka, sztuka, święte miejsca – ale to już tylko
szczątki. A niedługo i tego nie będzie.
Jeżeli autor nieco chciał zaszokować, to mnie tymi fragmentami rzeczywiście zniesmaczył. Pytanie czy ten zabieg nie odciąga od najistotniejszego tematu...
OdpowiedzUsuńPrzyznaję, że fragmenty wybrałam takie najbardziej bulwersujące, i poza zacytowanymi nie ma tego wiele więcej, mimo to jednak według mnie nie powinno być ich wcale...
UsuńJa też wolę oszczędny język w reportażach. I nie lubię, kiedy autor wyraźnie ocenia dane zjawisko kulturowe/zachowanie. Zdaję sobie sprawę z tego, że obiektywizm nie istnieje, że autor/ka zawsze przepuszcza zaobserwowane sytuacje przez filtr własnych doświadczeń, upodobań etc., ale jeśli trafiam na fragmenty typu "ich dupska", "ramiona o ciemnej, nabitej jak bochny skórze", "falujące kawały tłustego mięsa", nabieram przekonania, że autor nie szanuje opisywanych kobiet (żeby nie powiedzieć - gardzi nimi).
OdpowiedzUsuńA to o dłubaniu w nosie zupełnie niepotrzebne.
A tam zaraz niepotrzebne :) Ja się ubawiłam :)
UsuńCo do opisu, zgadzam się - literatura literaturą, dla mnie to po prostu brak szacunku dla drugiego człowieka.
Raczej się nie skuszę.
OdpowiedzUsuń