Anne-Dauphine
Julliand, Ślady małych stóp na piasku
Wydawnictwo
Święty Wojciech
To
prawdziwa historia. Anne-Dauphine Julliand jest francuską
dziennikarką, ale przede wszystkim matką, która przeszła
przez piekło: piekło obserwowania, jak jej mała córeczka powoli
gaśnie, cierpiąc na nieuleczalną chorobę. Straszną i rzadką
chorobę – leukodystrofię metachromatyczną. Jest też
niesamowicie dzielną i mądrą kobietą, która znalazła w sobie
dość sił i odwagi, by walczyć o każdy dzień dla swojej Thais,
ale też jej starszego braciszka Gasparda, nowo narodzonej
siostrzyczki Azylis oraz dla siebie i męża.
Można
polemizować, czy stopniowanie cierpienia ma jakikolwiek sens,
leukodystrofia metachromatyczna wydała mi się jednak jedną z
najkoszmarniejszych chorób, o jakich w życiu słyszałam – jeśli
nie najkoszmarniejszą. Po pierwsze – jej ofiarami są dzieci,
symptomy pojawiają się między pierwszym a drugim rokiem życia i
wtedy już dziecko nie ma żadnych szans. Traci stopniowo wszystkie
umiejętności, które ledwo zdążyło opanować: nóżki, które
dopiero od paru miesięcy przemierzają świat, odmawiają
posłuszeństwa, coraz bardziej drżą rączki, a z czasem niemożliwe
jest utrzymanie nawet pozycji siedzącej. Potem zanika zdolność
mówienia. Wzrok. Wreszcie słuch. Dziecko leży bezwładne, nieme, niewidome, niesłyszące. I nie można nawet wziąć takiego
maleństwa na ręce, bo napięcie mięśniowe jest tak duże, że
każdy ruch powoduje ból. Stałym elementem są też wciąż
nasilające się ataki bólu, dla którego zabrakło miejsca na
oficjalnej skali. I jedyne, co można zrobić, to być obok: Nigdy nie
zdołam o tym opowiedzieć. Nie ma nic gorszego, niż bezradne
przyglądanie się cierpieniu swojego dziecka. Nic gorszego.
Nie
da się zaprzeczyć, że każdy dzień tej rodziny to walka. Zwłaszcza że
choroba jest genetyczna, a gdy małżeństwo poznaje diagnozę,
właśnie oczekują kolejnego dziecka. A jednak w tym wszystkim Anne
i jej rodzina znajdują miejsce na uśmiech, radość, a przede
wszystkim – mnóstwo miłości. Absolutnie wyjątkowe są relacje
między rodzeństwem: pięciolatek szczerze kocha swoją chorą
siostrzyczkę i do samego końca chce mieszkać z nią w jednym
pokoju, nawet gdy pomieszczenie bardziej przypomina szpitalną salę
niż przestrzeń zabawy. Niejednokrotnie zaskakuje dorosłych swoją
dojrzałością i zrozumieniem sytuacji, i tak samo jak Thais –
uczy ich tego, co w życiu najważniejsze, jednocześnie oswajając z
nieuniknionym.
Na
okładce możemy przeczytać, że to poruszająca opowieść o
sile rodzicielskiej miłości. Dla mnie to opowieść o czym
innym: przede wszystkim o wartości każdego życia. O czerpaniu
radości z najdrobniejszych i najprostszych rzeczy. O walce do końca,
ale przede wszystkim o wyznaczaniu sobie mądrych celów. Anne niemal
od początku wie, że nie walczy z chorobą, bo choroba jest nie do
pokonania. Walczy natomiast o to, co może wygrać: by każdy dzień,
który został małej Thais, był po brzegi wypełniony miłością.
By w ciągu dwóch lat zaznała tego, czego nie będzie miała okazji
doświadczyć już nigdy potem. By jej życie, skoro nie może być
długie, było szczęśliwe.
To
dla mnie też historia o silnym i pięknym małżeństwie: Anne i
Loic razem mierzą się z cierpieniem i walczą nie tylko o córeczkę,
ale też o siebie nawzajem. Umieją dostrzec momenty, w których ważą
się dalsze losy ich relacji: w których mogą zamknąć się i cierpieć w milczeniu,
bo tak łatwiej, albo mimo wszystko spróbować zbudować pomost i
zrozumieć się nawzajem. Ciężko, ledwo się widując i na zmianę
żyjąc w szpitalu (ciężko czasem nawet pośród zwykłych
obowiązków!), wykrzesać z siebie jeszcze trochę siły na
budowanie relacji – ale to fundament, na którym opiera się cała
rodzina: poraniona, ale szczęśliwa i piękna. I wreszcie jest to
opowieść o tym, jak mądrze zachować równowagę: choć nie od
razu Anne posiadła tę sztukę, szybko się uczy, dostosowuje do
wciąż zmieniającej się sytuacji, i udaje jej się nie zaniedbać
żadnego z dzieci. Jej zdrowy synek Gaspard nie czuje się odepchnięty, niepotrzebny. Oczywiście coś za coś – Anne nieustannie staje przed trudnymi
wyborami i wiele bólu kosztuje ją zostawienie chorej córeczki pod
opieką kogoś innego (jak dobrze ją rozumiem!): Wiem, że moja
córka jest w dobrych rękach. Ale smutno mi, bo chciałabym, żeby
była w moich.
Najtrudniejsze
były dla mnie – wbrew pozorom – te pierwsze momenty choroby,
kiedy malutka Thais, niewiele starsza od mojego synka, zaczęła
tracić ciężko wypracowane umiejętności: chodzenia, samodzielnego
jedzenia, siedzenia. Gdy coraz częściej się przewracała, chciała
wszystko robić sama, ale nie była w stanie utrzymać łyżki. Te
chwile jeszcze potrafiłam sobie wyobrazić. A później myślałam
sobie, ile miłości, wsparcia i poczucia bezpieczeństwa ta rodzina
musiała ofiarować chorej, skoro dwuletnia dziewczynka nie niepokoi
się, gdy nagle nie może mówić czy traci wzrok. Jak dobrze musiała
się czuć wśród bliskich i jak wiele zaufania musiała do nich
mieć, skoro pogodnie znosiła każdy kolejny etap choroby.
Niesamowita,
mądra, poruszająca książka. Dla wszystkich, którzy myślą, że
mają problemy. A tym bardziej dla tych, którzy mają je naprawdę.
Piękna lekcja przyjmowania cierpienia i brania życia takim, jakie
jest. Nie przeczekiwania złych chwil, ale życia w każdym momencie.
Polecam – o ile nie boicie się przeryczeć pół książki. Ja już
zawsze będę miała w głowie obraz radosnej dziewczynki lekko
powłóczącej nóżką...
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu Święty Wojciech.
nie wiem czy bym przez nią przebrnęła, od czasu gdy zostałam mamą omijam wszystkie informacje, książki o nieszczęściu dzieci, bo nie potrafię czytać spokojnie nie myśląc o swoich własnych :(
OdpowiedzUsuńNa pewno nie mogę powiedzieć, że "czytałam spokojnie". I zazwyczaj też omijam takie książki szerokim łukiem. Dla tej jednak zrobiłam wyjątek.
UsuńWidzę, że to książka "prawdziwa i trudna", ale takie są potrzebne.
OdpowiedzUsuńZdecydowanie prawdziwa i trudna.
UsuńWłaśnie skończyłam książkę bardzo dla mnie emocjonalną, na razie odpuszczę tę, bo bardzo przeżywam czytając takie książki ... może kiedyś.
OdpowiedzUsuńW takim razie polecam na kiedyś.
UsuńNie wiem, czy mialabym sile przeczytac ta ksiazke, moze dlatego, ze jestem mama chlopczyka, ktory nie urodzil sie calkiem zdrowy. Urodzil sie z wada wrodzona mozgu i choroba genetyczna, ktore byc moze nie sa tak straszne, jak choroba, o ktorej traktuje ksiazka, ale dla mnie, jako matki, bardzo bolesne. I to, ze jest dobrze teraz, a w ocenie lekarzy nawet swietnie nie zmieni tego koszmaru, ktory przezylam prze zpierwszy rok zycia w oczekiwaniu na pierwszy usmiech czy pierwszy krok, czy w ogole nastapia...
OdpowiedzUsuńTak, cierpienie jest trudno przyjac, a zmierzenie sie z zyciem takim, jakie jest jest czasami bardzo bolesne...
Współczuję. Każda choroba jest straszna, zwłaszcza jak dotyka własnego dziecka :(
UsuńTo jest zawsze najgorsza choroba na swiecie, bo dotyka wlasnego dziecka, ale ciesze sie, ze jest jak jest i wiem, ze mimo wszystko jestem ogromna szczesciara.
Usuńjejj.. ja chyba jestem zbyt wrażliwa. smutno mi bardzo gdy czytam tego typu historie. i coraz bardziej martwię się o swoją Pociechę..
OdpowiedzUsuńMi też smutno, ale jakoś lubię w pewnym sensie ten stan. Mam wrażenie, że czytam o czymś ważnym. Choć faktycznie zbyt wiele takich lektur może nasuwać głupie myśli...
UsuńOglądałam film na podstawie tej historii i oczywiście się zryczałam...
OdpowiedzUsuńNawet nie wiedziałam, że jest film. Ale cieszę się, że przeczytałam książkę :)
UsuńZauważyłam, że ostatnio robię się coraz bardziej tchórzliwa wobec takich książek. Mam kilka takich na swojej liście, ale chyba musi na nie nadejść odpowiedni czas.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Niektóre z takich książek mają bardziej pozytywną wymowę, niż można się spodziewać. Ja też zwykle się obawiam takich lektur, ale dla tej zrobiłam wyjątek i nie żałuję. Choć oczywiście nie każdy i nie w każdym czasie musi takie czytać - czasem wystarczy to, co mamy wokół siebie...
UsuńTo prawda. I czasami narrator przez to cierpienie umie poprowadzić tak, że idziemy wytrwale, ufnie. Warto czytać takie książki.
UsuńCzytałam książkę jakiś miesiąc temu... Zrobiła na mnie ogromne wrażenie:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)